Dzień zaczynamy wcześnie. Do przejścia bardzo długi odcinek. Zbieramy się szybko. Musimy wejść około 1000 metrów w górę. Idziemy po lodowcu. Raz z jednej, raz z drugiej strony ze zboczy gór obrywają się małe lawinki. Lodowiec, lekko nagrzany słońcem topnieje. Strumyki wypływające do naszej Myagdi zamarzły. Wspinamy się mozolnie. Raz w lekkim lodzie, raz po ogromnych głazach, a innym razem po osuwisku. Idziemy środkiem doliny. A lodowiec Chhonbardan Glacier jakby nie miał końca. Dobrze, że przygrzewa słońce. W przeciwnym razie byłoby przeraźliwie zimno. A i tak wędruję w czapce, polarze i okularach wysokościowych z bardzo dużym filtrem. Czasem wiatr wzbija tumany pyłu.
Idzie mi się bardzo dobrze. To już ponad 4000 mnpm. Nie mam żadnych dolegliwości poza płytszym oddechem. A zatem jest wspaniale. Dziewczyny mają się gorzej i odczuwają wysokość. Paweł dotrzymuje mi kroku przez większość trasy. A ja, jak zwykle, z własnymi myślami, wędruję swoim tempem specjalnie zostając z tyłu. No i się zaczęło. Lodowiec musi mieć szczeliny. Szczerze mówiąc, pierwszy raz się przestraszyłem. Przechodzimy przez wystające fragmenty lodu. Po drodze sporo mniejszych i większych szczelin. Część widocznych, część nie. Myślę, że adrenalina bardzo mi podskoczyła, ale nie zdradzam tego po sobie. Staram się bardzo uważnie stawiać kroki. Niestety kilka razy i tak się ześlizguję. Naprawdę mam stracha. Najbardziej zdradliwy jest ledwo widoczny czarny lód, który ukrywa się pod leniwie płynącą wodą.
Udaje się pokonać szczelinowy odcinek. Reszta ekipy tez sobie radzi. W jednym miejscu przewodnik wycina w lodzie schodki żeby dziewczyny miały łatwiej. Trochę mi ulżyło. Dalej idziemy niekończącym się jęzorem pełnym kamieni, skał i lodu. Generalnie trasa przyjemna nie jest. Kolorystyka brudnoszarobrązowa. Roślinność skończyła się dawno. Jesteśmy jednak coraz wyżej i coraz bliżej ośnieżonych wzgórz, co zdecydowanie uprzyjemnia drogę.
Wreszcie widać Dhaulagiri Base Camp (DBC). Ostatnia godzina drogi. Sprężam się w sobie i tym razem postanawiam iść pierwszy. Schodzimy lekko w dół lodowca, aby przeskoczyć lodową rzekę Myagdi. Tym razem woda płynie w lodowym korycie. Oczywiście cały czas jesteśmy na lodowcu. Zaczynamy znowu zyskiwać wysokość. Idę już sam. Chyba to przeżywam. Idę przez lekko topniejący lodowiec, poprzecinany strumykami, rzeźbiącymi malutkie lodowe koryta. Idę, przeskakuję przez strumyki. Idę prawie cały czas po wodzie albo po chrupiącym lodzie. Jest raczej bezpiecznie, choć miejscami ślisko. Docieram do DBC. Trochę przyśpieszyłem na ostatnim odcinku. To były emocje. Miałem siły żeby iść szybko. Trochę czasu mija zanim przychodzi reszta ekipy.
W DBC rozstawiła się kilkunastoosobowa wyprawa irańska. Zapraszają nas do głównego namiotu. Jest miło. Opowiadamy sobie nawzajem różne rzeczy o naszych krajach, częstujemy się słodyczami, spędzamy naprawdę miłe chwile. To pierwsze osoby, które spotykamy od wielu dni i możemy ich nazwać turystami. Dobrze jednak, że nikogo wcześniej nie widzieliśmy. Irańska wyprawa ma na celu zdobycie Dhaulagiri w rocznicę śmierci jednego z Irańczyków. Zginął niemalże wtedy kiedy Piotrek – tylko na 7000 mnpm. A zatem cele mamy podobne. Każdy jednak według swoich możliwości. Wymieniamy się adresami e-mail, dostajemy wyprawowe zdjęcia, robimy sobie wspólne zdjęcie. W międzyczasie nasi tragarze rozstawili obóz na sąsiednim wzniesieniu lodowca. A więc śpimy na lodowcu, który się rusza, syczy i osuwa.
W oddali wciąż słychać niewielkie lawiny. Mamy przepiękny widok z każdej strony. Szczytu Dhaulagiri wprawdzie nie widać, ale gdzie się nie odwrócić przepięknie ośnieżone góry, lodowiec, seraki, śnieg. Przepiękne widoki.
Dopiero dociera do mnie, że kilkaset metrów dalej jest ta szczelina i Piotrek w niej. Muszę iść na skałę. Siadam i myślę. Widzę to miejsce. Jestem tu 8 kwietnia – dokładnie w rocznicę. Spada łza. Jedna, może kilka. Jestem sam ze swoimi myślami. Strasznie się cieszę, że tu jestem. Strasznie. To jest moje pożegnanie z najbliższym przyjacielem, który zabrał ze sobą tyle ważnych dla mnie rzeczy i myśli. To jest pożegnanie z kimś więcej niż najbliższym przyjacielem. To jest ten moment. Właśnie teraz. Czekałem na ten moment cały rok. Wpatruję się w miejsce, gdzie była feralna szczelina. Spełniło się właśnie to, co sobie obiecałem. Doszedłem tu. Widzę to miejsce. Wiem, że tam jest. Mam nadzieję, że wie, że tu jestem. Na pewno wie. Mam nadzieję, że się gdzieś spotkamy. Leży w pięknym miejscu. W górach, które kochał. Nigdy nie zapomnę tego widoku i tej chwili i tego, jak siedząc i wpatrując się w to miejsce ciurkiem leciały mi łzy. Jestem szczęśliwy, że tu jestem. I płaczę jak dziecko. Nadszedł zmrok. Jest lodowato. Na lodowcu pełnym znienawidzonych szczelin, pod rozgwieżdżonym niebem, u stóp Dhaulagiri siedzę sam, płaczę i nie wierzę w to, co się dzieje, w to, że jestem zaledwie kilkaset metrów od niego. Sam nie wierzę w to co się ze mną dzieje. Słucham po kilka razy „Wish You Were Here” i „Pod niebem pełnym cudów” … i ten wiatr na końcu Floydów…. Jakby wiał w rzeczywistości. Przestaję tego słuchać. I słyszę ten wiatr na żywo…. pod niebem pełnym gwiazd. Nie ma lepszych utworów żeby oddać tę chwilę. Słowa tych kawałków mówią same za siebie.