Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan - W kotle



2010-04-06

Dziś zanotowaliśmy w namiotach 5 stopni nad ranem, co oznacza, że na zewnątrz musiało być niewiele ponad 0. Przekraczamy wczorajszy strumyk kąpielowy i wznosimy się systematycznie w górę. Podejście jest dosyć łagodne. Wędrujemy przez przerzedzający się las i bambusy. Mamy do przejścia około 500 m w górę. Przy szybszym kroku, szczególnie pod górę czuć, że brakuje oddechu. A to dopiero niewiele ponad 3000 mnpm. Jest chłodniej. Nastąpiła u mnie zmiana koszulki na długi rękaw i w cieniu, pomimo słonecznej pogody nie jest ciepło. Ale w czasie marszu podwijam nieźle już brudne spodnie, podobnie rękawy bluzy. Czas też na kolarskie okulary przeciwsłoneczne. Łysinę jeszcze wystawiam na słońce, ale zaczynam smarować kremem.

Idę bez kijków, bo kijki mi na razie przeszkadzają. Idąc jak zawsze na końcu rozmawiam z Gelu – głównym przewodnikiem – o górach w okolicy Kumbu Valley. Zaproponował wejście na Island Peak, która ma około 6100 mnpm. To w kontekście nieśmiałego pomysłu zdobycia jakiegoś szczytu razem z Punkim. Bardzo szybko dochodzimy do Italian Base Camp. Jest 13. Aż mnie świerzbi żeby coś porobić.

Po chwili odpoczynku namawiam przewodników żeby pójść na rozpoznanie dalszej trasy. Idziemy już tylko w kilka osób. Magda zostaje w obozie razem z tragarzami. Nie idziemy daleko. Dochodzimy do urwiska i ogromnego osuwiska. Widzimy pierwszy mały lodowiec, po którym jutro będziemy iść. Dziś nie udaje mi się namówić przewodnika na przejście do bazy szwajcarskiej. Wygląda na to, że będziemy musieli użyć lin, bo osuwisko jest naprawdę solidne. Szkoda. Mam chyba za dużo energii. Jak większość opada z sił, ja zyskuję ich dodatkowa dawkę. Tu tak samo. Zamiast zmęczyć się wysokością, ja mam ochotę iść dalej. Skoro nie udało się dojść dziś rozpoznawczo do bazy szwajcarskiej muszę gdzieś wyczerpać swoją energię.

Namawiam Pawła na wyścig do najbliższego śniegu. To dystans około 200 metrów i dodatkowe 50 metrów do góry. Biegniemy. Tchu nam brakuje już po chwili. Dalej idziemy szybkim tempem. Mam niewyczerpaną energię. Wprawdzie tchu nam brakuje, ale zawody to zawody. Dopadam do śniegu jako pierwszy. Nad płatem śniegu mamy lodowy wodospad. A to wszystko pod samym Dhaulagiri. Zjeżdżamy po śniegu na tyłkach. Skaczemy, robiąc sobie zdjęcia w locie. A Dhaulagiri wznosi się nad nami. Wracam biegnąc do naszej bazy. Udało mi się namówić przewodnika, aby jutro zamiast bezczynnego siedzenia w obozie, co było w planie jako dzień na aklimatyzację, przenieść się dalej. Umawiamy się, że przeniesiemy się 100 metrów wyżej na 3700 mnpm do Swiss Base Camp. A odcinek zapowiada się całkiem ambitnie – o linach już pisałem.

Na koniec dnia siadamy w kotle Italian Base Camp otoczeni z każdej strony górami, a od wschodu przez Dhaulagiri. Siedzimy i wpatrujemy się w oświetlone Dhaulagiri, które wciąż przeistacza się wśród chmur. Chmury tworzą się, kłębią, przemieszczają, to znowu giną tak samo nagle, jak się pojawiają. Białe, szare, bure. Za każdym spojrzeniem góra wygląda inaczej. Raz tonie cała w chmurach, to znowu wyłania się oświetlony kawałek skał, to znowu pokazuje się w całej krasie lśniąc w słońcu.

Wysoko na lewym zboczu widać ogromne zwały lodowca. Góra lśni się w słońcu, ale powoli ginie w cieniu przeciwległych wzgórz, aż ostatni oświetlający sam jej szczyt promyk gaśnie. Poszła spać.

Robi się zimno. W chatce z kamieni pali się niewielkie ognisko, a po całym kotle roznosi się jego zapach. Po kolacji zachwycam się po raz kolejny niesamowicie rozgwieżdżonym niebem. Robię w końcu użytek ze statywu i robię kilka zdjęć w prawie już mroźną noc. O 20.30 idziemy spać. To znaczy ja idę, bo reszta już śpi.

  • Img 9099
  • Img 8931
  • Img 8995
  • Img 9027
  • Img 9073