Czwarty dzień nazwijmy bambus day, bo przez cały dzień przedzieramy się przez bambusowy las i dżunglę pełną różnych drzew i mchów. Już nie jest tak ciepło jak w ostatnich dniach. Rano było 7 stopni po pełnej gwiazd nocy. Na szczęście po godzinie 9, kiedy słońce ogarnia całą dolinę, robi się już przyjemnie. Przedarliśmy się przez dwa drewniane mostki o bardzo wątpliwej wytrzymałości. Wędrujemy korytem rzeki Myagdi, która już raczej nie jest rzeką, ale dosyć rwącym górskim potokiem. Jednym z mostków przenosimy się na prawy brzeg Myagdi i dajemy nura w las bambusowy. Po drodze mamy 1,5 h przerwy nad potokiem wpadającym do Myagdi. Odpoczywamy. Zjadamy lunch. W dolinie potoku Pakite widać zaśnieżone Munapati (6380 mnpm) i Jirbang (6062 mnpm).
Dzisiejszy dzień zakończył się kilkoma ostrzejszymi podejściami, w tym jednym po głazach wyschniętego potoku, a później osypującymi się piargami. To było chyba pierwsze tego typu podejście podczas 4 dni. Podobało mi się. Powoli odnoszę wrażenie, że oddech jest trochę płytszy niż normalnie. Ostatecznie lądujemy w miejscu zwanym w naszym harmonogramie Sallugani, a na mapie Choriban. Śpimy najprawdopodobniej na wysokości około 2900 – 3000 mnpm. Dwie chatki zamieszkane przez kilka osób jedynie w sezonie turystycznym. Oferują naszym dzielnym porterom schronienie, a okoliczne niewielkie, ale dobrze przygotowane trawiaste półki oferują nam miejsce na namioty.Ze 20 metrów poniżej, do Myagdi wpływa potok o nazwie Choriban. Kąpiemy się w lodowatej wodzie pod czujnym okiem ogromnego ośnieżonego Dhaulagiri. To prawdopodobnie ostatnia kąpiel w strumieniu, bo wyżej już będzie zbyt rześko na takie rzeczy. Mam nadzieję, że nikt się nie rozchoruje, a ból głowy pozostałych to lekki objaw choroby wysokościowej, chociaż to trochę chyba zbyt nisko i zbyt wcześnie. Nasz najbardziej rozrywkowy i gadatliwy tragarz funduje niektórym rozgrzewkę ruchową, uczy podstawowych nepalskich słów typu pani, czy tato pani. Porter ten niesie ponad 50 kg, a w czasie wędrówki i później jest tak wesoły i pełen energii, że aż dziwne.
Ja instaluję się po środku potoku i z podziwem wpatruje się w ogromną górę. Góra zasłania się chmurami, to znowu lśni w blasku wieczornego słońca. Okolica tonie już w lekkim półmroku, a ogromne Dhaulagiri z czapą śniegu na szczycie jest przepięknie oświetlone. Z przeciwległej strony nad szczytami innych, dużo niższych gór, powoli zachodzi słońce. Nad górami unosi się pomarańczowa poświata, a wzgórza rzucają kolorowe cienie. I tak, będąc po środku wielkiego oświetlonego Dhaulagiri i zacienionych wzgórz z drugiej strony, siedzę po środku wartko płynącej wody z jakiegoś lodowca. Siedzę i podziwiam piękno i surowość okolicy.
Czasem spadnie kropla deszczu. Chmury kotłują się, zakrywając i odkrywając Dhaulagiri. Delektuję się tymi widokami z godzinę. Czekam aż słońce zajdzie za góry, obserwując jak cienie gór wędrują pod Dhaulagiri od prawej strony do lewej, kierując się ku górze i w końcu zostawiają oświetloną jedynie czapę śniegu na szczycie.
Ale i ona kryje się w końcu w cieniu. Nadciąga zmrok. Jakieś dziecko biegnąc z woda w czajniku potyka się i wylewa na siebie całą wodę z czajnika. Wracam na górę w zadumie nad pięknem i ogromem Himalajów. Dziś w drodze wpadł mi do głowy nieśmiały pomysł, aby podczas trekkingu do Mount Everest Base Camp spróbować wejść na jakąś górę. Dobrze mi się dziś wędrowało i może byłaby to fajna sprawa zdobyć jakiś łatwy pięcio albo sześciotysięcznik z JP. Ale to później. Zobaczymy jak zakończy się trekking wokół Dhaulagiri. Optymistyczne jest to, że kondycyjnie już nie jest tak źle z pozostałymi, więc pod tym względem jest szansa na dopięcie celu. Teraz obawiam się reakcji towarzyszy na wysokość. W obozowisku dopaliło się ognisko. Tragarze zalegli na swoich matach. Niebo znowu staje się rozgwieżdżone. To był dobry dzień. Nie był trudny. Był kawałek stromego podejścia i spacerek lasem bambusowym. A na koniec wspaniałe doznania na środku potoku pod czujnym okiem wielkiego Dhaulagiri. Wsłuchując się w szum rzeki, dopijając resztę Archersa powoli zbieram się do snu słuchając na koniec dnia utworu Pink Floyd „Wish You Were Here”. Nic dodać, nic ująć! Tu jest pięknie.