Choroba wciąż lekko męczy, ale codzienne dawki aspiryny mam nadzieję, że zwalczą to przeziębienie. Dziś planowo trochę później wyruszamy. W oddali ośnieżone szczyty. My pniemy się pod górę stromym podejściem. Przechodzimy obok pamiątkowej tablicy ku czci dwóch niemieckich osób, które tu zginęły. Później po przejściu przez jakieś żebro pojawia się fantastyczny widok na zaśnieżone góry, ale do nich jeszcze daleko. Znowu zaczynam schodzić w dół krętą ścieżką po stopniach, to znowu lekko zsuwając się po ziemi. Jest dosyć stromo. Po drodze mijamy ogromne gniazda pszczół podwieszone na skałach. Są gigantyczne. Robią wrażenie. Z tego wrażenia gubię czapkę Mazovii, ale mam zapasową Brasil.
Upał doskwiera coraz bardziej. Przechodzimy przez kilka strumyków. Po drodze mijamy wodospady. Niektóre są kilkudziesięciometrowe, a niektóre tworzą serię wodospadów niemalże od szczytu zbocza do samej Myagdi.
Zatrzymujemy się na lunch tradycyjnie po około 3 godzinach o 11.00 na jakiś łąkach lekko bagiennych, przez które przebijają się strumyki tworzące kaskady w trawie. Zrobiło się bardzo zielono. Minus jednak tych łąk jest taki, że to pastwiska, po których wciąż chodzą miejscowe krowy i kozy, no i że są usiane licznymi kupskami. Krowy zaglądają nam w talerze i niemalże możemy się im przeglądać w oczach. Leniuchujemy do 13.
Na przeciwległym zboczu jesień. Jest całe zadrzewione, a każde drzewo ma koronę w innej barwie: jasnozielonej, ciemnozielonej, żółtej, brązowej, czerwonej. Normalnie polskie góry jesienią. Wędrujemy dalej. Wyszliśmy z ostatniej wioski na drodze. Później będą już tylko pastwiska i domki pasterskie. Wędrujemy przez dżunglę, wśród drzew, krzaków, lasów bambusowych. Jest zielono. Pełno zieleni i wilgotno.
Nadciągnęła burza. Wspinamy się w górę, po czym schodzimy w dół. Przechodzimy przez potoki. Zrobiło się chłodniej. Pada deszcz. Wielkie krople. Zakładamy pierwszy raz kurtki przeciwdeszczowe. Jest ślisko. Idziemy cały czas dżunglą, raz w górę, raz w dół. Aż w końcu docieramy do polany o trzech różnych nazwach: Dabang, Dobang i jakiejś innej. Jesteśmy na wysokości około 2400 mnpm. Zrobiło się zimno. Pada deszcz, chwilami mocno. Przechodzi burza, a w oddali pięknie oświetlone Dhaulagiri w śniegu.
Po zmroku niebo rozbłysło tysiącami gwiazd. Niesamowity widok. Jesteśmy otoczeni z każdej strony 1000 metrowymi zboczami. W górze, na czarnym niebie niezliczona ilość świecących kropek. Zimno. Jest około 10 stopni. Minęły 3 dni wędrówki. Dziś chyba z resztą ekipy było lepiej, choć droga była tradycyjna, choć bardziej śliska i bardziej uciążliwa. Jutro zbliżymy się już do 3000 mnpm.
Dziś w lesie tak sobie myślałem, że te kilka dni wędrówki pod górę to moja droga na pogrzeb Piotrka, na moje pożegnanie z Piotrkiem pod górę, która go zabrała. Z oddali fantastyczna, ale do końca kojarząca się źle. Poleciały łzy, widząc pięknie ośnieżone Dhaulagiri, wiedząc, że gdzieś tam leży Piotrek. Ja się nie poddam i pożegnam go tak, jak zaplanowałem. Przejdę ta samą drogą i tam go ostatecznie pożegnam.