Dziś w planach 6 godzin marszu. Planujemy dojść do Boghary na wysokości około 1800 mnpm. Czeka nas długi marsz, ale i zaczniemy nabierać w końcu wysokości. Zaczynamy dość ostro pod górę wciąż trzymając się prawego brzegu Myagdi River. Po około godzinie docieramy do całkiem rozległych poletek uprawnych, które wyglądają tu niesamowicie. Tworzone są w kształtach niby kaskad i wtedy, gdy są zielone muszą wyglądać bajecznie jak piętrowe konstrukcje. Teraz jednak jest wiosna i większość z nich właśnie została zasiana i wszystkie są brudnoszare. Ponownie zeszliśmy do poziomu rzeki i mostkiem przekraczamy ją na drugą stronę. Wcześniej widzieliśmy w oddali ośnieżone szczyty szceścio i siedmiotysięczników – z lewej strony i przed nami. Przed nami były to Jirbang i Manapati, za którymi znajduje się niewidoczne Dhaulagiri. Z lewej widzieliśmy pasmo Dhaulashri Himal.
Po minięciu kilku domostw, gdzie dzieciaki dopominały się długopisów dotarliśmy na biwak Naura Bhir. Całkiem spore poletko niedaleko domostwa, w którym można kupić coca-colę… Jest około godziny 11.00. Słońce praży niemiłosiernie i trochę doskwiera. Trzaska jest wykończona. Chyba ją to trochę przerasta. Zaczynam się obawiać o dalsze losy trekkingu, bo naprawdę nie wygląda to dobrze. Po półtorej godzinie, krótkiej sjeście i zaopatrzeniu Trzaski w coca-colę dla energii ruszamy dalej.
Zaczynamy piąć się w górę lewa stroną naszej rzeki. Miejscami są całkiem strome podejścia. Wlokę się na samym końcu razem z Trzaską, bo jak ją zostawimy samą z tyłu to się podda. I tak krok po kroku, bardzo wolniutkim tempem zdobywamy metr po metrze wysokość. Jeszcze miejscami zdarzają się pola z bananowcami. Ale im wyżej tym roślinność trochę inna. Krajobraz jest jednak szary. Chwilami przypomina polskie góry jesienią. Po drodze zrywamy z krzewów owoce podobne do naszych jeżyn w smaku i kształcie. Są jednak żółte. Próbujemy wysysać nektar z jakiś kwiatów, ale mi coś nie wychodzi i pluję kwiatkami. Chyba nie jestem pszczołą. Idziemy wciąż w górę. Słońce schowało się za chmury. Zerwał się silniejszy wiatr, ale ciepły. Spadają symboliczne krople deszczu. Robi się przyjemniej. Idziemy bardzo powoli.
Magda jest w katastrofalnym stanie. Zaczynają mi przez głowę przechodzić myśli, czy nie lepiej będzie zmienić plany żeby ta próba nie skończyła się czymś złym. Obserwuję jak w krytycznych chwilach człowiek zmaga się z sobą i nie jest w stanie słuchać innych. Wyobraża sobie, że wszystko sprzeciwia się przeciw niemu. Lekkimi zakosami wchodzimy prawdopodobnie na około 2000, może 2100 mnpm, aby po ujrzeniu ośnieżonych wierzchołków i wspaniałego 109 metrowego wodospadu lekko odbić w lewo i zejść w dół do wioski.
Drobimy cały czas z przewodnikiem za Magdą. Olga z Pawłem są daleko z przodu. Ja czasem zostaję porobić więcej zdjęć, po czym swoim tempem doganiam Magdę i drepczę za nią. Schodzimy w dół, co też Trzaskę bardzo irytuje, że coś jest nie tak. Po co wchodziliśmy, skoro teraz schodzimy. Ja staram się nie zaogniać sytuacji i jakoś próbuję Magdę zachęcić jeszcze do wysiłku żeby dojść na miejsce. Ale chyba to nie do końca osiąga pożądany skutek i nie wiem czy Magda mówi wszystko na poważnie, czy nie, czy to tylko zmęczenie. Trzeba uważać ze słowami. Ale już niedaleko. Magdzie minuty dłużą się godzinami.
Wędrujemy bardzo stromymi ścieżkami – raz w górę, raz w dół poprzez wypalone trawy. Przechodzimy obok ognia trawiącego suche trawy. Wszędzie zapach spalenizny. Na ścieżkę spadają żarzące się kawałki drewna. W końcu docieramy do jakiegoś gospodarstwa. Ale ku nieszczęściu Magdy to jeszcze nie tu. Jeszcze musimy zejść niżej. Tylko po co, skoro trzeba iść do góry. Ale ostatnimi siłami docieramy w dół do kolejnych domków, do Boghary. Magda pada. My czekamy na porterów z naszymi plecakami. Czekamy dość długo. Im chyba też dał się ten dzień we znaki. Słońce, odległość i suma przewyższeń. Lądujemy na około 1800 mnpm. Z dołu słychać szum znanej nam rzeki. Na niebie, zza chmur świecą nieśmiało pierwsze gwiazdy. Docierają zmęczeni tragarze. Jeden z nich opadł z sił kilkaset metrów wcześniej. Inni musieli mu pomóc. To był ciężki dzień. Zamiast 6 godzin, szliśmy 9 godzin. Magda jest bez sił. Boję się o nią. Dziś prawie nic nie zjadła i to było przede wszystkim przyczyną problemów. Ale co będzie dalej? Chyba trzeba poważnie o tym pomyśleć we wspólnym gronie, zanim będzie za późno. Póki co, po kolacji wszyscy padają ze zmęczenia koło 21. Ja jeszcze kąpię się pod wężem z zimną wodą i na dobranoc raczę się Archersem i pisaniem do 22.30. A w dole szumi rzeka, a obok brzęczą dzwonki osłów górskich. Cel coraz bliżej, ale i kłopoty się chyba pojawiają. Oby się udało. Chcę tam wejść i zjeść ptasie mleczko zapalając świeczkę. Bardzo chcę. Już niedaleko. Oby wszyscy nabrali sił i dali radę kolejnemu i wszystkim odcinkom.