Kolejny dzień. Pobudka 6.25 z herbatą do namiotu. Zaczynamy wędrówkę pieszą trasa, którą szedł Piotrek. Idą z nami ostatecznie 22 osoby: przewodnik, 2 asystentów przewodnika, kucharz, 3 asystentów kucharza, 15 tragarzy, no i nasza czwórka. Wyruszamy z Darbangu prawym brzegiem rzeki Magdye, a w zasadzie zboczem wzgórza opadającego ku niej. Idziemy ścieżka razem z autochtonami, którzy wędrują do swoich wiosek. Mijamy obładowane osły, które są mniej obładowane od naszych porterów. Oni za to biją rekordy. Dwóch, jak się później okazało, najbardziej doświadczonych niesie po dwa nasze plecaki, swoje plecaki i kilka innych rzeczy. W sumie niosą po ponad 50 kg. Co ciekawe wędrują w klapkach. Każdy z naszych tragarzy dostał też z agencji Cho-Oyu strój.
Przekraczamy jeden z wielu wiszących mostków/kładek nad rzeką i dalej wydeptaną ścieżką wędrujemy trochę do góry, trochę na dół – cały czas wzdłuż rzeki. Mijamy jakieś niewielkie górskie osady, gdzie budzimy lekką ciekawość. Ale mieszkańcy przyzwyczajeni są do widoku turystów. Chętnie pozują do zdjęć, szczególnie dzieciarnia, która później każe sobie pokazywać. Uśmiechają się do nas. Wołają wszechobecne Namaste!
Upał zaczyna nam doskwierać coraz bardziej. Jesteśmy wciąż w okolicach 1000 mnpm. Przypominam sobie o kremie, który wędruje na barkach, a w zasadzie głowie jednego z Nepalczyków. Więc moja łysina jest zagrożona. Pożyczam czapkę z daszkiem, bo moja wędruje razem z kremem i jakoś daję radę. Coraz szybciej zasycha w gardle. Po 3 godzinach mamy dłuższą przerwę. Czeka na nas posiłek w jakiejś osadzie przygotowany przez kucharza. Odpoczywamy i wędrujemy dalej. Krajobraz wciąż ten sam. Wyschnięte trawy, lekko zazieleniające się drzewa, czyli taka nasza wiosna. Zniknął gdzieś widoczny z rana ośnieżony szczyt Dhaulagiri, bo zasnuły go popołudniowe chmury. Mijamy się wciąż z naszymi tragarzami i przekraczamy kolejną rzeczkę, ale wysokości nie zyskujemy. Taki miał być pierwszy dzień.
Docieramy koło 16 na miejsce. Dziewczyny są zmęczone. Szczerze jednak mówiąc ten dzień nie był zbytnio wyczerpujący. Jedyne 2 trochę dłuższe i bardziej strome podejścia, które mogły spowodować trochę podwyższony puls. Ale to dopiero pierwszy dzień. Rozgrzewka dla mięśni, pleców, aparatu. Jutro pewnie będą zakwasy. Kończymy dzień na wysokości około 1100 mnpm w Kalleni. Zażywamy fantastycznej kąpieli w strumyku. Na kolację dostajemy przyrządzoną pizzę i inne smakołyki. No i możemy nacieszyć się piciem, którego trochę nam zabrakło. Kąpiel w strumyku pierwsza klasa. Myjemy się cali robiąc sobie nawzajem parawan z ręczników. Mi trafił się ucieszony z widoku autochton.
Tak mija pierwszy dzień wędrówki śladami ostatnich dni wędrówki Piotrka. I trochę strach pomyśleć, że szedł tu dokładnie rok temu, spotykał tych samych ludzi, robił zdjęcia tym samym osobom. A założenie jest jedno: dochodzimy na miejsce i wracamy do domu bez wpadania do dziur.