No i zaczęliśmy. Od spóźnienia. Nie przestawiliśmy zegarków o 15 minut w stosunku do indyjskiego czasu. Na styk zdążyliśmy na lot do Pokhary. Krajowe lotnisko to już przeżycie. Bałagan, chaos i hałas jak na bazarze. Małym 30 osobowym samolotem przelecieliśmy szybko około 200 km podziwiając lekko zadymione i zachmurzone widoki na ośmiotysięczniki. W Pokharze załatwiliśmy permity, zjedliśmy jakiś miejscowy obiad i z zakupionymi parasolkami ruszyliśmy w dalszą drogę do Beni busikiem. Jesteśmy już z przewodnikiem. Nazywa się Gelu Sherpa. Małomówny na początku. Droga pełna dziur, wertepów. Z kilometra na kilometr coraz gorsza. Widoki lekko zakurzone. Ale to już Himalaje! Po drodze dwa razy płacimy jakieś opłaty za przejazd, przedzieramy się przez wymytą przez rzekę drogę i lądujemy w Beni.
Tu, z tego, co zrozumiałem, nie udało się wynająć żadnego samochodu terenowego, więc w dalszą drogę ruszamy miejscowym autobusem, który w mgnieniu oka wypełnia się miejscową ludnością. Tak upakowanym busikiem z koszami na dachu jedziemy dalej. Droga jest już naprawdę hardcorowa: dziury, głazy, rzeczki, przepaście. Podróż, pomimo, że w ciasnocie – mija nieźle. Słuchamy bardzo głośnej muzyki nepalskiej. Ciągle ktoś wsiada, wysiada. Jakaś Nepalka wiezie muszlę klozetową.
Tuż przed zmrokiem zakurzeni strasznie docieramy do Darbangu. Oj, tą drogą nasz Golf z Namibii by sobie nie pojeździł. Wpisujemy się do jakiejś księgi na wejściu na trasę trekkingu i za tragarzami idziemy przez wioskę do miejsca (jakiegoś boiska nad rzeką), gdzie czekają rozbite namioty. Dostajemy bardzo dużo jedzenia. Symbolicznie się myjemy. Na niebie pojawia się mnóstwo gwiazd. Wznosimy toast za powodzenie górskiego etapu podróży i kładziemy się przy szumie rzeki do namiotów. Jest strasznie duszno. Moje choróbsko wcale nie przechodzi. Postanowiłem nauczyć się liczyć do 10 w suahili.
0 – sifuri1 – moja
2 – mbili
3 – tatu
4 – nne
5 – tano
6 – sita
7 – saba
8 – nane
9 – tisa
10 - kumi
Trzaska upiera się, że jest 18 i nie chce spać. Ja tam idę spać.