Nocą przechodzi nad Katmandu spora burza. Leje całkiem solidnie. Oczywiście nie tak, jak w Chitwan, ale ulewa robi wrażenie. Rano kropi mały deszczyk, jest pochmurno, ale przyjemnie rześko. Nie możemy pojechać taksówką do Pashupati, bo podobno po mieście jeżdżą tylko autobusy na lotnisko. Próbujemy pożyczyć od kogoś rowery, ale nie udaje się. Pozostaje nam iść na piechotę. W sumie nie wiemy co się dzieje, ale idziemy. Nie będziemy bezczynnie tu siedzieć.
Wychodzimy na Thamel. Szok! Wszystko, ale to absolutnie wszystko zamknięte. Wszystkie witryny zasłonięte. Nie jeżdżą samochody, ani motory. Rowery widać bardzo rzadko, a jeżeli są to są prowadzone. Za to po ulicach chodzą tłumy. Jesteśmy w szoku. Katmandu to wymarłe miasto. Cisza, aż porażająca w porównaniu z normalnym dniem. Włączamy się więc w tłum sunący środkiem ulicy i kierujemy się w stronę agencji. Im dalej od centrum tym tłum jest mniejszy. Gdzieniegdzie siedzi lub stoi grupka ludzi z flagami.
Czujemy się bezpiecznie, ale nie wiemy co będzie dalej. Idziemy więc środkiem ulicy, która normalnie sunie sznur trąbiących samochodów, autobusów i motorów i wszystkiego, co tylko można użyć do przemieszczania się. W agencji spędzamy parę chwil i przemieszczamy się w stronę spalarni ludzi, jak to mawiają niektórzy – w stronę grilla. Kluczymy pustymi, cichymi uliczkami razem z innymi spacerowiczami. Przechodzimy przez most nad śmieciową rzeką. Jesteśmy w Paschupati. To turystyczne miejsce, ale nie tak zapchane turystami jak podczas normalnego dnia. Białych prawie nie ma. Raczej wszyscy siedzą po hotelach ze strachu. Nad niewielką rzeką i na pobliskim wzgórzu sporo świątyń i innych hinduskich i buddyjskich miejsc.
Dużo sadhu, małp i miejscowych turystów. Przede wszystkim jednak to jest miejsce, gdzie hindusi są paleni po swojej śmierci i ich popioły wrzucane są do przepływającej rzeki. Nad samą rzeką stoi cały rząd betonowych podestów służących jako podpory dla stosów.
Na jednym ze stosów dopalają się drewna po niedawno spalonym człowieku. W pomieszczeniu przy stosach tłum ludzi. Pomieszczenie to pewnie służy jakiejś pożegnalnej ceremonii, w której znajomi i rodzina modlą się za zmarłego, który ma być spalony, a jego prochy wrzucone do koszmarnie zaśmieconej i śmierdzącej rzeki.
Jednak to nie ci ludzie zwrócili naszą uwagę. Po drugiej stronie mostu inna grupa ludzi przyniosła owinięte w pomarańczowe szaty zwłoki. Położyli je przy rzece i wokół zapalili kadzidła. Następnie przenieśli zwłoki w pobliże przygotowanego na jednym podestów stosu. Ze zwłok zdjęli kilka warstw szat. Na zmarłym nie pozostało ich wiele. Spod szat wypadła bezwładna ręka. Ktoś ją schował. A ona wciąż wypada. Odsłaniają twarz zmarłego. Jedna osoba wykonuje jakieś czynności wokół oczu, a następnie smaruje twarz jakimś pomarańczowym pudrem. Pewnie są to jakieś znaki, ale z daleka nie widzimy dokładnie. W międzyczasie człowiek w białej szacie przygotowuje palenisko i „podpałkę”. Kilka osób bierze zwłoki, wchodzi na podest i kilkukrotnie obkręca się ze zwłokami dookoła paleniska. Ręka znowu wypadła. Kładą zwłoki na stosie. Odsłonili ponownie twarz zmarłego i schowali upartą martwą rękę. Jedna z osób podpala podpałkę i kładzie na zmarłym. Unosi się dym. Widzimy jak zaczyna się palić twarz zmarłego. Na zmarłym kładą przygotowaną słomę. Zwłoki zaczynają się palić. Unosi się gęsty dym. Nie czekamy na koniec, bo stos jest duży. Idziemy. Ja jeszcze wchodzę na taras i robię kilka ujęć z góry palącego się stosu. Ale szybko stamtąd odchodzę, bo gęsty czarny dym unosi się w moją stronę i nie bardzo mam ochotę wdychać dym z palonego człowieka. Chociaż i tak to właśnie robię.
Bardzo chciałem to zobaczyć i cieszę się, że się udało. Nie przeraziło mnie to. Ja też chciałbym zostać spalony po śmierci.
Wracając przez wciąż puste ulice znowu stępujemy do Cho Oyu, gdzie tym razem spotykamy Beni. Miło rozmawiamy. Wspominam o cargo. Beni sugeruje wstąpić do Pustego do hotelu żeby pogadać. Mamy potwierdzone bilety do Delhi. Dalsza część jeszcze czeka na potwierdzenie, bo w Europie niedziela. Beni oddaje nam też 115 dolarów za to, że nie byliśmy w Lumbini. Cieszymy się z tego dofinansowania. Wygląda na to, ze nasz wyjazd będzie jednak tańszy niż zakładaliśmy i to mimo majątku wydanego na pamiątki. Będziemy z Beni w kontakcie odnośnie transportu na lotnisko.
Idziemy do Mala Hotel na spotkanie z Pustym. Piotr Pustelnik i Peter Hamor siedzą i piją piwo przy stoliku. Przysiadamy się. Piotr ciągle żyje zdobyciem Annapurny. W końcu jest 20 człowiekiem i 3 Polakiem, któremu udało się zdobyć wszystkie 14 ośmiotysięczników. Opowiada o wyprawie, Hiszpanach, Koreańczykach. Zgadza się na nasze cargo. Super. Może jutro tez się spotkamy.
Wracamy do hotelu. Na mieście wciąż błoga cisza i tłumy pieszych i Maoistów. Na jednym z rond widzimy stosy dziwnych kijów, jakby pochodni.
Wygląda jednak na to, że na razie nic się nie zmieniło. Wszystko zamknięte na 4 spusty. Wracamy do hotelu. Udaje nam się zamówić jedzenie i picie. Zjadamy dopiekając się na słońcu na naszym dachu. Postanawiamy pójść jeszcze na jeden spacer.
I miasto nagle ożyło! Po kolei, jeden po drugim otwierają się sklepy. Wszystko jakby po deszczu obudziło się do życia. Sklepy, restauracje, stragany, ulice. Wszystko. Wraca nagle hałas normalnego Katmandu. Nie możemy uwierzyć w tą gwałtowną przemianę. Wygląda na to, że jednak coś się zmieniło. Może Maoiści wrócili do władzy? Chodzimy po mieście. Znaleźliśmy w innym miejscu nasz ulubiony sok z kija. Wstępujemy do supermarketu w środku Thamelu. Bierzemy kilka rzeczy.
Nagle słyszymy rumor opuszczanych w pośpiechu we wszystkich sklepach rolet antywłamaniowych. W mgnieniu oka nasz sklep został szczelnie zamknięty, a rolety dodatkowo zabezpieczono od środka. Ktoś szepnął, że Maoiści się biją. Słyszymy biegnących ludzi i krzyki. A my z kilkudziesięcioma innymi osobami stoimy przerażeni w zabarykadowanym sklepie. Płacę w nerwach za sok. Czuję dreszczyk emocji. Nie wiemy co się dzieje przed sklepem. Czy to Maoiści i co robią. Mam wrażenie, że przed zamknięciem widziałem ogień. Przemknęła mi przez myśl scena jak Maoiści podpalają cały budynek i musimy otworzyć rolety, bo inaczej spalimy się tu wszyscy w sklepie. Ktoś lekko uniósł roletę. Widać idący tłum Maoistów trzymających palące się pochodnie. Po prostu idą przez Thamel. Wyglądają na zadowolonych, chociaż tak naprawdę nie mamy pojęcia co się dzieje. Trochę strachu się najedliśmy. Wychodzimy ze sklepu. Maoiści cały czas idą. Robię zdjęcia Maoistów z pochodniami. Niedopalone, porzucone pochodnie dopalają się na ulicach Thamelu. Idziemy śladem pochodni w stronę hotelu. Czyżby to był pokojowy przemarsz, czy raczej pokaz siły? Nie wiemy tego.
Sklepikarze też nie wiedzieli skoro momentalnie wszystko było zamknięte. No i co tu robić. Idziemy znowu do hotelu. Znowu mamy adrenaliny pod dostatkiem. Chwila oddechu. W telewizorze widzimy tłumy Maoistów z pochodniami idących w niedalekiej odległości od naszego hotelu. Wygląda to spokojnie. Pytamy recepcjonistę o sytuację. Ten pokazuje nam filmik nagrany telefonem, jak Maoiści niosą premiera Nepalu na noszach. Mówi, że jest związany i że niosą go do Pashupati żeby go spalić zgodnie z panującym zwyczajem palenia zmarłych. Przeszywa mnie dreszczyk niepokoju. A emocje sięgają zenitu bo mam wrażenie, że sytuacja zmienia się co chwilę. Po chwili jednak dodał, że to tylko kukła premiera. Trochę mi ulżyło, ale to znaczy, że Maoiści nie do końca są zadowoleni i że strajk jeszcze potrwa. Tylko jak oni będą się zachowywać. Ale byłaby historia jakbyśmy byli w Pashupati w momencie, gdy Maoiści przynieśli kukłę premiera Nepalu do spalenia. Ale i tak byliśmy tam parę godzin wcześniej i widzieliśmy ceremonię palenia zwłok.
Nie zważając na bezpieczeństwo idziemy znowu w miasto. Ledwie weszliśmy w głąb Thamelu, znowu zamieszanie, rumor, krzyki, biegi, zamykanie rolet, gaszenie świateł. Wszyscy są przerażeni. A my znowu nie wiemy co się dzieje. Schowani w sklepie z do połowy opuszczonymi roletami czekamy. Mówią, że kogoś szukają. Są podenerwowani. Kilku Maoistów biega od sklepu do sklepu i coś krzyczy. Jest ciemno. Wygląda na to, że grożą sklepikarzom. Może dlatego, że otworzyli sklepy? Nie wiemy. Proszą nas o wyjście, bo zamykają. No i co tu robić. Na drodze do naszego hotelu rozróba i podejrzane zamieszanie. A to jedyna droga powrotna. Nie ma gdzie się ukryć, bo wszystko pozamykane. No cóż. Oby tylko przez przypadek nie oberwać. Sami tu przecież przyleźliśmy.
Idziemy przed siebie. Postanawiamy zatoczyć duże koło i wrócić do hotelu. Im dalej od tego dziwnego miejsca tym normalniej. Ale jesteśmy już wystarczająco zdenerwowani i mamy dość. Gdzieś przebiega truchtem grupka młodych Maoistów. Udało się wrócić do skrzyżowania niedaleko hotelu. Tu jakby spokojniej. Wypatruję straganu z momo. Kupuję momo z liścia i dodatkowo szaszłyka z podejrzanego mięsa – a jakże – też na liściu i za wszystko płacę 50 rupii (2,5 zł) i zabieram do hotelu. Mięso okazuje się przepyszne, choć nie mam pojęcia z czego ono było. A momo niezmiennie pikantne i dobre. Tym razem już chyba darujemy sobie dalsze emocje i zostajemy w hotelu. Wrażeń wbrew pozorom mieliśmy co nie miara.
Najpierw niesamowity spokój i cisza i ta masa chodzących ludzi. I totalnie wszystko zamknięte.
W Polsce nikt nie ma takiej siły żeby ludzie aż tak się zmobilizowali albo żeby ich siła zmobilizowała. A tu Maoiści mają ogromną siłę. Przywieźli tysiące ludzi spoza Katmandu, zapłacili im za przyjazd i demonstracje. Wmówili im, że to w słusznej sprawie. A większość z tych ludzi to prości młodzi ludzie ze wsi, czasem kilkunastoletni, podatni na proste hasła. No i 1,2 mln protestujących ludzi skutecznie zastraszyło cały Nepal. Dowiedzieliśmy się też, że jeśli ktoś jechałby motorem, czy samochodem, albo otworzyłby sklep podczas strajku to natychmiast byłby pobity, a sprzęt, czy pojazd zniszczony. No i sprawa załatwiona. Wszystko dzięki temu jest zamknięte, nic nie jeździ. Każdy się boi i chodzi na piechotę. Co za kraj.
Po porannym szoku nadeszły emocje związane z obserwacją ceremonii palenia ludzkich zwłok na stosie. A później nagle wszystko ożyło. Po czym ucieczka przed szarżującymi z pochodniami Maoistami. Co za dzień. Dzień z dreszczykiem. A miało być tak nudno. Ciekawe co przyniesie jutro.