Aparat wciąż nie działa. Fuck! To dla mnie ogromna strata. Całe szczęście, że to już końcówka wyjazdu. Ale podświadomie jestem wściekły, że go zamoczyłem. Zjadamy śniadanko, zapychamy kibel. Niespodzianka. Dzwoni Beni i mówi, że naszego kierowcy nie będzie. No ładnie się ten dzień zaczyna. Próbują nam zorganizować jakiś inny transport. Może autobusem, ale autobusy już pojechały, a może innym transportem. Włącza się do tego Właściciel Chitwan Gaida Lodge. Udaje się załatwić miejscowego kierowcę.
Opuszczamy Chitwan. Za nocleg, jedzenie przez 3 dni płacę 25 dolarów. Taniocha. Nie policzyli nam za wczorajszą rybę. My nie przyznajemy się do tego i płacimy jak gdyby nigdy nic. Nie przyznajemy się również do kibla. Wpisujemy się do księgi z opiniami. Wpis jest bardzo pochlebny. Bo to miejsce jest naprawdę godne polecenia. Jedziemy Toyotą Corollą sprzed kilkudziesięciu lat. Spodziewamy się dużego ruchu. Podróż może nam zająć nawet 10 godzin. Początek jest optymistyczny. Przestało też w końcu padać. Podobno to była wyjątkowo wczesna burza przedmonsuonowa. Dzięki. Aparat wciąż nie działa. Stajemy. Korek na maksa. Ruch wahadłowy. Poprawiają tu jezdnię. Stoimy ze 2 godziny. Tutejszy ruch to totalne szaleństwo. Załadowane maksymalnie ciężarówki, autobusy ze stertą bagażu na dachu albo z ludźmi na dachu. Stoją, jadą, wyprzedzają na trzeciego, czwartego, z prawej, z lewej. Po prostu slalomem, gdzie się da. Jak się na chwilę zagapisz to na pewno ktoś się znajdzie kto się wepcha, wyprzedzi, przyblokuje, obtrąbi. Jak nie samochód, to autobus, ciężarówka, motor, albo rower. Tu żadne miejsce na drodze się nie marnuje. Totalny chaos. Trąbki, melodyjki. Hałas niemiłosierny. I te spaliny. O ekologii tu nie słyszeli. Ciągniemy się z różnymi Tatami, Mahindrami, Eicherami i Toyotami.
Po początkowym dramacie jakoś jedziemy. Na 65 km przed Katmandu robimy przerwę. Zjadam trochę miejscowych bananów. Korcą mnie miejscowe suszone ryby wiszące na okolicznych straganach po kilka sztuk nabitych na patyki. Pewnie bym spróbował, gdybym im się aż tak nie przyglądał. Na kilku zobaczyłem pełzające brązowe robaki i wtedy mi przeszła chęć. Dzięki. Ciekawe jak szybko bym szukał toalety. No i ciekawe, czy wczorajsza ryba też była z dodatkiem robaków, bo też niezbyt pewnie smakowała. W każdym razie nic nam po niej nie jest.
Ruszamy dalej. W stronę Katmandu ciągną gromady Maoistów, na motorach i w autobusach. Wszędzie mają poprzyczepiane czerwone flagi z białym sierpem i młotem. Powiewają na motorach i autobusach. To chyba będzie duża demonstracja. Mam nadzieję, że wjedziemy do Katmandu i spokojnie przeczekamy zamieszki. Podobno turystów nie ruszają.
Hura! Aparat zaczął działać. Zdjęcia z Chitwan i Katmandu są chyba uratowane. W każdym razie mogę je oglądać i robić kolejne. Rany jak się cieszę. Nieśmiało robię niezbyt udane zdjęcia Maoistów z flagami na motorach. Do tej pory mieliśmy szczęście. Przez 150 km było 5 posterunków i na żadnym nikogo nie kontrolowali. Pewnie wszystkie siły przerzucili pod Katmandu.
No i jest korek gigant. Zaczyna się 20 km przed Katmandu. Kontrolują samochody, a my po paręset metrów przemieszczamy się do przodu raz na kilkanaście minut. Może za dwie godziny dojedziemy. Ciekawe, czy będziemy mieli gdzie spać i czy przedostaniemy się do hotelu, skoro setki tysięcy walą do miasta. Stanęliśmy o 16.00. Przejechaliśmy z 10 km w 3,5 godziny. Minęliśmy pierwszy punkt kontrolny. Teraz przez chwilę trochę szybciej. Ale tylko na zachętę. Znowu stoimy. Teraz jest jeszcze gorzej. Przejeżdżamy może po 100 metrów. Dobrze, że jestem cierpliwy. Korek jest taki sam w obie strony. Od 19.30 do 22 dowlekamy się do drugiej kontroli. Jak dla mnie nic nie sprawdzają, tylko otwierają szlabany.
Wleczemy się dalej. Pewnie są kolejne punkty. Mija właśnie 12 godzina jazdy z Chitwanu i to chyba jeszcze potrwa. Niech mi ktoś jeszcze pomarudzi w Warszawie na korki. Jest trzecia kontrola – taka dla picu – jednożołnierzowa. W drugą stronę wszystko stoi. My trochę jedziemy. Jeszcze z 5 km. Dla przypomnienia, z Chitwan do Katmandu jest 167 km, w …. Ponad 12 godzin… Rewelka. Kiedy koniec? Kto to wie. Znów stoimy. I tak jeszcze dwa razy. Stoimy, jedziemy. Nagle koniec korka. Jak gdyby go w ogóle wcześniej nie było. Dojechaliśmy do Ring Road i wszystko się rozjechało. W Katmandu spokój. Jedynie na ulicy, na której mają się odbywać demonstracje masa maoistowskich flag. Ludzi w ogóle. Na Thamelu też spokój.
Jesteśmy w hotelu. Jest godzina 23. jechaliśmy 167 km w 13 godzin. Są też nasze bagaże. Wyglądają na nietknięte.
Wbrew opinii wszystkich idę jeszcze na miasto. Biorę trochę kasy i idę kupić coś do jedzenia i picia. Jest ciemno. Po ulicach łażą lekko wcięci imprezowi małolaci. Wszystko jest pozamykane. Nawet 24 godzinny sklep zamknęli. Kupuję więc dwa talerze momo i wodę od chłopaka ze straganem rowerowym.
Momo pyszne, ostre – na liściach – jak zwykle. Wracam pośpiesznie ciemnymi uliczkami do hotelu. Czuje lekki dreszczyk emocji na karku. Szybka kąpiel i idziemy spać. A aparat działa prawie jak przed zmoczeniem. Prawie. Chociaż tyle.