Z samego rana znowu udajemy się na krótki spływ drzewem po rzece. Po nocnym opadzie deszczu powietrze jest przyjemnie rześkie. Jedziemy kawałek do Saurahy i wsiadamy do drzew. Bardzo przyjemny poranek na rzece. Cisza. Słychać jedynie szum wody i śpiew ptaków. W wodzie czeka na nas ukryty w dziurze krokodyl. Przed nami fruwają kolorowe kingfishery. W błocie stoi nasz bocian.
Docieramy do farmy słoni. To raczej dom dziecka słoniowego, albo raczej dom samotnej matki z dziećmi słoniowymi. Hodują tu i karmią małe słoniątka. Na każdym kroku podkreślają, że rok wcześniej miało miejsce rzadkie wydarzenie. Urodziły się słoniowe bliźniaki, które mają zaszczyt tutaj trzymać. Z bliska przyglądamy się pociesznym i wesołym słoniątkom. Obsypują się kurzem i piachem, dotykają trąbami. Są skore do zabawy.
Przyglądamy się też temu, jak miejscowi robią porcje żywieniowe, składające się z ryżu zawiniętego w słoniową trawę. To wygląda na całą fabrykę żywności dla słoni. Nie dziwne. Słonie jedzą dziesiątkami kilogramów dziennie takie przysmaki. Pracuje na te potrzeby kilkadziesiąt osób.
Nie możemy się doczekać następnej atrakcji. To kąpiel ze słoniami. Czekamy na nią przy banana lassi nad rzeką.
W końcu nadszedł ten moment. Będziemy się fotografować i nagrywać po kolei. Pierwsza na słonia idzie Magda. Ja później. Wdrapuję się z wody na słonia. Ma dziwną skórę, a na czuprynie pojedyncze włosy. Słoń wstaje.
Wykonuje polecenia Nepalczyka stojącego lub skaczącego po słoniu za mną. Najpierw kilka razy zanurza trąbę w wodzie, aby po chwili nabraną wodą mnie ochlapać.
Idziemy na głębszą wodę. Tu znowu kilka razy przewraca się na bok i ląduję z pluskiem w rzece. Fajna zabawa. Ale nie piszczę z radości jak inni ;-) Kto by uwierzył, że słonie można tak oswoić i coś takiego z nimi robić. Jeszcze kilka razy dostaję wodą z trąby po twarzy i koniec zabawy.
Było fajnie. Powiedziałbym nawet, że była to jedna z bardziej egzotycznych rzeczy tego wyjazdu.
Układam się na leżaku nad rzeką i wygrzewam w południowym słońcu. Jest bezchmurnie i gorąco. Szybko się opalam. Idę popływać w rzece. Słonie już sobie poszły. Atmosfera przypomina trochę plaże Goa. Upał, ciepła woda, leżaki, knajpy nad brzegiem, tanie drinki. Sielska atmosfera.
Czekamy na kolejną – ostatnia już atrakcję – słoniowe safari. Nie liczymy jako atrakcji wizyty w lokalnej knajpie i oglądania tańców, bo nie mamy zamiaru na to iść. Jest parno i bardzo gorąco. Znużeni zasypiamy na leżaku przed domkiem na godzinkę. Gdzieś w okolicy w międzyczasie zaczęło grzmieć. Zachmurzyło się i zaczęło padać. Lekki orzeźwiający deszczyk. Zastanawiamy się, czy przejażdżka słoniowa się odbędzie. Zapewniają nas, że tak. Takie burze są chwilowe i trwają najwyżej godzinkę i odchodzą. Przenosimy się jeszcze z drzemką do domku na jakiś czas. Wygląda na to, że nasza burza sobie idzie. Zrobiło się zdecydowanie przyjemniej. Wprawdzie niebo jest zachmurzone, ale jest przyjemnie ciepło.
Czas na nas. Wyjątkowo nie zabieram ze sobą całego plecaka, bo na słoniu może nie być wystarczająco miejsca. Biorę tylko aparat ze zwykłym obiektywem, dokumenty, kasę i telefon. Zgodnie z radą biorę też plastikową torbę. Jedziemy do słoniowego miejsca. Czekamy na swojego słonia w trzy osoby. Jeden za drugim słonie odchodzą w las, na z góry określone ścieżki. Mamy chodzić około 1,5 godziny. Przyszedł nasz. Pakujemy się na platformy wysiadkowe i siadamy na słoniu. Każdy na innym rogu kwadratowego drewnianego kosza do siedzenia. Stykamy się plecami. Nogi nam dyndają i obijają się o słonia. Każdy ma między nogami pionową konstrukcję kosza. Każdy z innej strony. Idziemy. Nasz słoń jest jakby wolniejszy. Stąpając kołysze się na każda stronę. Człapiemy. Ocieramy się o krzaki i drzewa. Po drodze na polanie spotykamy małego nosorożca. Zaczęło kropić. Wchodzimy w las. Spotykamy między drzewami jakieś jelenie i sarny innego rodzaju niż wczoraj, bo bez białych ciapek. Lekko się ściemniło i mam kłopoty ze zrobieniem dobrego zdjęcia.
Zaczęło mocniej padać. Chowam aparat do plastikowej torby razem z telefonem. Wyczłapujemy się z lasu. Pada coraz mocniej. Niebo wygląda tak, jakby za chwilę miało się przetrzeć i przejaśnić. Ale dzieje się coś zupełnie innego. Pada coraz mocniej. Pojawia się burza, która jest coraz bliżej i coraz gwałtowniejsza. Wciąż się nasila. Jesteśmy na dużej łące. Kilka słoni zbiera się obok siebie i prowadzący naradzają się chyba co z nami robić. Przemieszczamy się w okolice jakiegoś wysokiego budynku na środku dużej zielonej łąki. Pada już naprawdę mocno. Leje. Budynek nas przed niczym nie chroni. Mało tego leje się z dachu strumieniami woda – prosto na nas. W zasadzie nie wiem po co przy nim stoimy. Mam wrażenie, że jesteśmy trochę bezradni. Nie możemy tak po prostu zejść z tych słoni. Nie da rady. A nawet jakby z nich zejść to gdzie stąd uciekać. Osoby prowadzące słonie chyba też nie bardzo wiedzą co się dzieje i co robić. Burza jest już prawie dokładnie nad nami. Z nieba już nie pada tylko leją się potoki wody. Łąka w mgnieniu oka przekształca się w błotniste bajoro. Zerwał się wiatr. Jest bardzo gwałtowny. Wygina ogromne wielometrowe drzewa. Widoczność jest bardzo ograniczona. Wszędzie potoki wody, smagane wiatrem. Kręcimy się w kółko po polanie. Leje niemiłosiernie. Widać jak z pojedynczych drzew spadają gałęzie, jak drzewa uginają się pod naporem wichury. Prawdziwe oberwanie chmury. Kręcimy się dalej w kółko w tej błotnistej mazi uwięzieni na słoniu, nie wiedząc co robić. Czy mamy iść przez las spowrotem, czy przeczekać w lesie, czy tu na łące. W lesie jest strasznie niebezpiecznie. Gałęzie lecą w dół jedna za drugą. Drzewa łamią się na naszych oczach i padają jak zapałki na ziemię. Pioruny walą z każdej strony. Jesteśmy w samym środku strasznej wichury, ulewy i burzy. Decydujemy ruszać. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Fale wody spadają na ziemię. Ogromne drzewa bujają się na wszystkie strony. Wyglądają jakby miały zaraz na nas runąć. Na szczęście na razie nas omijają. Wpadają wokół gałęzie. Kilka drobnych gałęzi spada nam na głowy. Na szczęście nic się nie stało. Deszcz jest tak potężny, że prawie nic nie widać. Pioruny walą po bokach. Czuję, że zaraz nas trafi. Słoń za słoniem wędrujemy w błocie w szalejącej burzy. Mam ogromnego stracha. To 5 raz na tym wyjeździe kiedy się boję. Boję się, że któreś z drzew, ogromnych gałęzi lub piorun w końcu trafi w nas, a nie szczęśliwie tuż obok. Marzę o tym żeby już wrócić na miejsce. Nawet nie myślę o tym jak wygląda mój aparat. Ważne żebym to przeżył. Nasz wolny słoń zostaje na dodatek w tyle i spokojnie drepcze pośród spadających gałęzi i walących piorunów. Jestem wydygany na maksa. Woda jest wszędzie. Czuję, jak przelewa nam się w gaciach. Kiedy to się skończy? Jest coraz gorzej. Na horyzoncie pojawiają się zarysy jakiś budynków. To chyba to miejsce, z którego startowaliśmy. Leje gigantycznie. Jeszcze tylko parę metrów. Szybciej! Może nam się uda! Siedzimy jak na szpilkach obserwując ruchy drzew i spadające wokół konary na tyle na ile nam pozwala potok wody. Błyskawice rozświetlają niebo z każdej strony. Wiatr wieje potężnymi porywami. Docieramy do platformy. Wyskakuję jak z procy. Podaję rękę Magdzie i biegniemy w błocie pod dach gdzie schronili się już inni turyści. O rety. Przeżyłem to. Co za ulga. Trzęsę się z zimna i z ogromnej ilości emocji. To było straszne. Byliśmy zupełnie bezsilni. Uwiezieni na słoniach i jedyne na co można było liczyć to szczęście, że nie trafi w nas piorun ani drzewo. Ależ miałem stracha.
Biegniemy w deszczu do samochodu, który nie ma dachu i pędzimy nim do naszego domu. Jedziemy tak szybko, że lejący deszcz o ogromnych kroplach sprawia duży ból mojej łysinie. Musimy zwolnić.
Dojeżdżamy do Lodge. Jesteśmy pod dachem. Szybko wyjmuję rzeczy z torby. Są mokre. Szybko wyjmuję więc baterie z telefonu i aparatu. Telefon się wyłączył. To źle wróży. Przebieramy się w suche rzeczy. Wciąż pada, wciąż grzmi, ale już jakby mniej. Wycieram wszystko dokładnie z wody, ale boję się że jest po telefonie i aparacie. Ciekawe co by było gdybym nie miał przypadkiem tej torby…. Włączam telefon. Działa. Uff. Chociaż jego ekran szybko zaczyna zaparowywać. Próbuję włączyć aparat. Coś się pojawiło po włożeniu baterii, ale szybko jednak wyłączyłem. Znowu włączam. Nic. Wyciągam baterię. No to chyba miałem aparat. Postaram się doczekać do jutra aż wszystko porządnie wyschnie. Chociaż telefon działa. Wciąż przeżywam burzę. Była gigantyczna. To jakiś cud, że nic nam się nie stało. Martwię się aparatem.
Zjadamy w międzyczasie miejscowa rybę Rahu. Bardzo przeciętna i bardzo oścista. Jak dla mnie to była lekko waląca nieświeżością. Jestem ciągle w emocjach. Nie mogę przestać myśleć o tej burzy. Wciąż ekscytuję się tą ucieczką przed burzą na słoniu. Udało się! Zastanawiamy się jak przewieźć do Polski nadbagaż, który będziemy mieli. Może zrobimy to przy pomocy Beni i Piotra Pustelnika, który będzie odprawiał swoje cargo w podobnym terminie co my po zdobyciu Annapurny. Skontaktujemy się z nim jutro i pogadamy. Byłoby fajnie i na pewno taniej. Ehh, to była przygoda z ogromną dawką adrenaliny. Ale na szczęście skończyła się szczęśliwie.