Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan - Pierwszy dzień



2010-03-31

Miasto na pierwszy rzut oka jest podobne do miast indyjskich, czyli bałagan, hałas, dużo śmieci, chaos i ból głowy. Ale jednak jest trochę inne. Ścieki nie płyną ulicami, nie ma takiego smrodu. Ludzie też śpią po kątach, małpy przechadzają się jak u nas psy, a krowy tamują ruch. Gdzieniegdzie widać wojsko i policję w grupkach, wyposażonych w kije i karabiny. Straganów, sklepików, naganiaczy, jednego wielkiego bazaru pełno. Różnica w porównaniu z Indiami jest taka, że sprzedawcy są mniej nachalni.

Po kąpieli i kolejnej drzemce idziemy na spotkanie z Olgą i Pawłem, którzy właśnie przylecieli przez Katar (mój katar się powiększa) i z Beni, dziewczyną z miejscowej agencji trekkingowej. Omawiamy szczegóły trekkingu, płacimy pierwszą część (1390 dolarów od osoby). Zabierają nasze paszporty potrzebne do załatwienia permitu na Dhaulagiri. A my przedzieramy się przez burzę i ulewę na indyjski obiad. Zjadamy całkiem niezłe danie, które przypomina jedzenie znane mi z Indii. I nawet nie było drogo, ale następne obiady będą pewnie w miejscowych knajpach lub na ulicach. Nie mogę się doczekać. Załatwiamy mapę Dhaulagiri, picie i przez gigantyczne ciemności (na szczęście burza już przeszła a pojawiły się gwiazdy) przez niespotykanie dziurawe ulice wędrujemy do naszego hotelu. Jutro o 7 pobudka, a o 10 lecimy do Pokhary.

Wypijamy przed snem po łyku likieru brzoskwiniowego i kładziemy się spać – tak jak staliśmy w ubraniach. Słucham muzyczki, światło nam przygasa w pokoju. Przypomina mi się, że na lotnisku Nepalczycy przywitali nas hawajskimi dekoracjami z kwiatów, które zawiesili nam na szyjach. Przypomina mi się, że Trzasce wylał się szampon w kosmetyczce – przynajmniej ma czyste rzeczy. Przepakowuję się jeszcze. Zostawiamy kilka zbędnych rzeczy w depozycie. Plecak trochę się rozluźnił. Jutro Pokhara.