Obudziłem się tym razem o 5.30. Za oknem właśnie był wschód słońca.
Poszedłem na dach naszego hotelu. Poranny przyjemny chłód i powoli unoszące się w górę słońce wprawiły mnie w fantastyczny nastrój. Panorama budzącego się do życia Katmandu w porannej żółto-pomarańczowej mgle wyglądała magicznie. W powietrzu unosił się delikatny zapach palonej trawy. Piękny poranek. Musiałem oczywiście utrwalić to na zdjęciach. Posiedziałem chwilę na górze delektując się wspaniałym porankiem. Całkowicie odechciało mi się spać. Wróciłem do pokoju i przy otwartym oknie, słuchając muzyki cieszyłem się z tak przyjemnego poranka. Zasnąłem ponownie.
Cały dzień spędziliśmy na chodzeniu po mieście, kupowaniu pamiątek, próbowaniu miejscowych specjałów znalezionych na straganach. Wynalazkiem dnia uznaliśmy wspólnie sok wyciskany z patyków. Te patyki to trzcina cukrowa miażdżona w specjalnej maszynie. Sok wychodzi z tego pyszny i okazało się na dodatek, że jest to najtańszy sok (50 rupii) spośród wszystkich wyciskanych soków do wyboru. Niebo w gębie. Spróbowaliśmy też soków wyciskanych z papai i granatów, ale sok z kija był bezkonkurencyjny.
Podczas porannej wędrówki szukając na miejscowych straganach piosenki o Dhaulagiri zasmakowałem śniadania w miejscowym barze szybkiej obsługi.
Zjadłem kotleta z ziemniaka, krokieta z farszem z soczewicy z jakąś sałatką. Całkiem niezłe. Na deser było okrągłe ciastko smażone w gorącym miodzie. Bardzo dobre.
Nagraliśmy dla JP płyty ze zdjęciami z trekkingu, a on wypalił nam swoje zdjęcia. Po wizycie u Beni znowu odbyliśmy wałęsanie się po sklepach. Znowu pamiątki, super pachnąca Lemon Tea, czy przyprawa masala meat. Wpadłem też w szał kupowania masek i kupiłem chyba 6 za 4000 rupii. Musieliśmy też zakupić dodatkową torbę podróżną na pamiątki bo oczywiste się stało, że ja nie jestem w stanie zapakować się do jednego plecaka. Nadbagaż będę miał solidny i torba będzie szczelnie wypełniona. Kupiłem tez jakieś drobne pierdoły i kinkiet do mojego planowanego oświetlenia z bambusów. Kinkiet jest w żyrafy.
W międzyczasie kolejna degustacja. Zjadłem sprzedawane ze straganu rowerowego momo w liściu podawane w pikantnej zupie. Bardzo pyszne i za jedyne 30 rupii za 10 pierożków. Na koniec dnia wybraliśmy się z Kazachami Wadimem i Andriejem, no i z JP z jego „dziewczyną” na stek z jaka. Był pyszny. Podawany w jeszcze skwierczącym sosie grzybowym. Najlepszy jaki udało nam się zjeść był w Pheriche, podawany z serem. Na drugim miejscu był jak z Lobuche z jakimś dziwnym sosem, na trzecim miejscu ten dzisiejszy, a na czwartym jak z Namche. Jaka popiliśmy strasznie dziwnym tybetańskim piwem podawanym w drewnianym pojemniku pełnym nasion (nie wiemy co to). Do pojemnika wlewało się wrzątku, mieszało i przez słomkę z dziurami należało pić ten wywar. W smaku nie było to dobre, raczej kwaśne i bez procentów.
Posiedzieliśmy trochę. JP był mocno zestresowany obecnością Finki, więc szybko się zmył, wypijając z nami pół piwa. Gdzie się podział JP z poprzedniego wieczora…. My wypiliśmy kolejne piwo, tym razem normalne i postanowiliśmy przejść przez sklep nocny i wylądować z Kazachami na dachu naszego hotelu. I tak popijając piwo siedzieliśmy do drugiej w nocy. Kazachowie się spili, ale zanim to im się udało pogadaliśmy trochę o Kazachstanie i Kirgizji, bo jeden z nich w zasadzie był Kirgizem, no i o górach. Dowiedzieliśmy się sporo o tych krajach. Całe szczęście, że o 2 się zmyli, bo z oczami na zapałkach musieliśmy się jeszcze spakować w jeden plecak przed porannym wyjazdem do Chitwan.
Ale fajnie było przebąblować cały dzień na niczym i na koniec posiedzieć na dachu, wpatrując się w niebo oświetlone przez prawie pełnię księżyca. W międzyczasie w rześkim powietrzu Katmandu powoli w księżycowym blasku kładło się spać. Z nieba spadały gwiazdy. Szkoda, że nie widać było aż tylu fantastycznych gwiazd, które podziwialiśmy pod Dhaulagiri. Ale było bardzo przyjemnie.