Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan - Upalne Katmandu



2010-04-25

Udało się wstać. Nie jest źle. W ekspresowym tempie się pakujemy i zabierają nasze bagaże na odprawę. My wypijamy jeszcze herbatę i też idziemy na lotnisko. Patrzymy z przerażeniem jak jeden z samolotów startuje. Wygląda, jakby miał za chwilę wpakować w górę naprzeciwko. Udaje mu się jednak na czas skręcić. O rany. Mam nadzieję, że nam też się uda. Na wszelki wypadek idziemy, żeby nie patrzeć jak inny samolot ląduje, bo wtedy zastanawialibyśmy się, czy wyląduje w ścianie i zmiecie przy okazji nas, czy nie.

Dostajemy karty pokładowe. Co za kraj. Na kartach żadnego nazwiska, imienia, numeru. Po prostu kartka papieru z nadrukowanym logo linii lotniczej i napis „1st”, co rzekomo ma oznaczać pierwszy lot dnia dzisiejszego. Odprawa też ciekawa. Pytają, czy mamy nóż albo zapalniczkę. Mówimy, że nie. Otwierają plecak. Zerkają, że jest aparat na wierzchu. I każą zamknąć. A w środku mogło być wszystko. Na butelki z piciem nie zwraca się tu żadnej uwagi. Bezpieczeństwo… No to lecimy. Start po pasie startowym pod kątem w dół. Z tyłu ściana. Z przodu przepaść. Trzeba się zmieścić. Lądowanie było wyzwaniem żeby nie walnąć w ścianę. Start też niczego sobie i wyzwanie żeby nie spaść w przepaść i nie huknąć w przeciwległą górę. Magda trafia na siedzenie bez działającego pasa. Ja obserwuję na skrzydle rdzę i śruby, które po latach rdzewienia nie trzymają już nic. Ale lecimy i lądujemy szczęśliwie.

A więc drugi trekking w całości za nami. Ktoś przyjeżdża po nas na lotnisko i zawozi do nowego, poleconego przez JP hotelu o nazwie Peak Point. Jak dla mnie jest naprawdę ładny. Jest nowy i czysty. Pokoje z dużymi łóżkami. Czysta łazienka. Darmowy Internet. A że w okolicy budują kolejne hotele. No trudno. Ten hotel kosztuje nas 5 dolarów od głowy. Potala kosztował nas 15 dolarów od głowy. Decyzja jest prosta. Zmieniamy hotel. 10 dolarów dziennie piechotą nie chodzi. To są 3 porządne obiady. Idziemy z Magdą po depozyt bagażowy do Potali. Zjadamy tam zaległe śniadanie z 15 kwietnia. W drodze powrotnej Magda się gubi, ale ostatecznie się odnajdujemy i Magda trafia do hotelu. Zasłużony prysznic i pierwsze moje normalne i całościowe mycie od 10 dni. Z przyjemnością zmieniam w końcu mocno brudne ciuchy. Golę łysinkę na 0. Jestem w końcu czysty. Jest przyjemnie. Całkiem mocno się opaliłem. To nie był tylko brud.

Idziemy w miasto, a potem do Beni dowiedzieć się o Tybet. Przykra niespodzianka. Niestety. Nie damy rady pojechać do Tybetu. Jesteśmy zawiedzeni i to bardzo. Zabrakło nam 1 dnia. Jakbyśmy wylatywali z Nepalu jeden dzień później wszystko by się udało. Podłączylibyśmy się pod inną grupę i byłoby w miarę znośnie cenowo i mylibyśmy prawie tydzień w Tybecie. A jako oddzielna grupa musielibyśmy zapłacić ponad 1000 dolarów od osoby. Nie mamy już tyle. Wprawdzie nie wydałem tu zbyt wiele pieniędzy, ale nie mam aż takiej kasy. A więc nici z naszych pomysłów. Bhutan też odpada, bo jest jeszcze droższy. Wracamy do pierwotnego planu i decydujemy się jechać we wtorek (o rany operuje normalną nazwą dnia a nie pojęciem jutro, pojutrze, przed 5 dniami!) do Chitwan National Park. Jednak ważna informacja na przyszłość jest taka, że w przyszłości wyjazd do Tybetu, czy Bhutanu trzeba załatwiać stąd, bo wszelki formalności tu można załatwić w ciągu jednego dnia i jest zdecydowanie taniej się tam dostać niż z Polski. Wydłużamy sobie wyjazd do Chitwan w porównaniu z pierwotnym planem o dwa dni. Jeden dzień lenistwa w upalnym Chitwanie i jeden dzień wycieczki do Lumbini, miejsca urodzin Buddy. Mi te pomysły i tak bardzo się podobają, chociaż Tybetu szkoda. Może kiedy indziej. Podróż do Chitwan zapowiada się całkiem niedrogo. Jest szansa, że zaoszczędzimy całkiem sporo pieniędzy. Możemy je również przehulać na miejscu.

Idziemy w miasto. Najpierw do Gaya restauracji, która wygląda na bardzo popularną. Wypijamy pyszny świeży sok z mango i banana lassi, a na obiad zjadam kurczaka masala. No i wreszcie ludzkie ceny mimo, że to na Thamelu. Robi się ciemno. Łazimy trochę bez celu po ciemnych uliczkach Thamelu. Trochę się targujemy i kupuję parę rzeczy. Próbuję gdzieś znaleźć zasłyszaną piosenkę o Dhaulagiri, której rzekomy tytuł zapisał nam porter Dżondra. Kierują nas na lokalny bazar, do lokalnych, nie turystycznych sklepów. Będę musiał tam się przejść jutro. Kupuję parę innych płyt w ciemno. W domu zobaczę co to. W końcu kupujemy też malutkie banany i mango. Kupuję też nowy długopis, bo stary już wypisałem, a drugi zgubiłem. Na spróbowanie kupuję tez jakieś ostre orzeszki masala ze sznurka w miejscowym kiosku spożywczym ze wszystkim. Lubię takie malutkie lokalne sklepiki. Wracamy po ciemnym, pozbawionym znowu planowo na parę godzin prądu Katmandu do hotelu.

Odpoczywamy po ponad 3 tygodniach chodzenia po górach. Ja odpoczywam tylko fizycznie, bo lepiej mi było w górach. Tu znowu hałas, pełno ludzi, pośpiech. Ale i tak jest mi dobrze, bo tak naprawdę nic mnie nie goni, mam czas na wszystko, mogę robić co chcę i zażywać tutejszej egzotyki w pełni. To lubię i to chcę robić. Upalne Katmandu powoli idzie spać. Za dwa dni, pewnie w Chitwan będziemy mieli pełnię księżyca. Jest bardzo ciepło mimo późnego wieczoru.

Przeglądam zrobione zdjęcia. Jest parę ciekawych ujęć. Chcę je wysłać do kilku osób mejlem, ale komputer w Poincie właśnie się zepsuł. Może jutro. Piszę więc historię ostatnich dwóch dni i powoli też idę spać. Po imprezowej Lukli, tym razem na spokojnie doczekałem prawie 23-ej. Zjadam jeszcze przed snem kilka malutkich bananów i świeżutkie mango. O rany jak ja to lubię. Dla takich chwil warto tu być.

  • 5 046