Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan - Imprezowa Lukla



2010-04-24

Tym razem pospaliśmy aż do 7 rano. Śniadanko i w drogę. Przed nami ostatni luźno i spokojnie zapowiadający się dzień marszu do Lukli. Maksymalnie 4 godziny. Trochę w górę, trochę w dół. Znowu idę pierwszy. Lekko czuję zmęczone noszeniem plecaka plecy. Docieram do Phakdang, gdzie w drodze w górę jedliśmy pyszne, ale niesamowicie pikantne pierożki z mięsem, zwane momo. Tym razem też mam taki plan, który JP oczywiście podchwyca. Czekam na niego i zamawiamy pyszne pierożki w pikantnej zupie. Zjadamy je ze smakiem w zadymionej miejscowej chatce. JP wymienia się numerem telefonu z dziewczyną (na moje oko jakąś 15-tką) z knajpy i obiecuje ją zabrać do Afryki za dwa lata. Idziemy dalej. Tym razem mamy kawałek pod górę. Z 200 do 300 metrów. Na koniec podejścia w nagrodę zatrzymujemy się w Chheplung.

Tu jedliśmy śniadanie w dniu startu na trekking. Teraz z JP w nagrodę zamawiamy coca-colę. A co tam. Zostało nam jeszcze z pół godziny do Lukli. Czekamy na Magdę. Zaraz koniec trekkingu!

Jesteśmy w Lukli! Znowu się udało wejść i zejść! Każdy po kolei przechodzi przez bramę powitalną w Lukli z uniesionymi w geście radości rękoma. Zobaczyliśmy Everest! Idziemy do hotelu. Pojawiają się lekkie wątpliwości, czy 10 dni temu zgłosiliśmy się do właściwej osoby, która miała nam zorganizować tragarzy. Mamy nadzieję, że nie złapaliśmy się na jakiś numer i że nie będziemy dodatkowo płacić za tragarzy i nasze gapiostwo. Ale wszystko się wyjaśnia i jest w porządeczku. Ceny noclegu pozostają na stałym poziomie 100 rupii od osoby. Jedzenie za to można powiedzieć, że taniocha i prawie możemy szaleć.

Zjadamy coś tam dobrego i idziemy w miasteczko na sklepy. Przedziwnie wyglądają miasta, gdzie są ulice, ale nie jeżdżą samochody, bo nie ma ich jak tutaj przetransportować. W mieście trochę się targujemy o różne pierdoły. Kupuję niezłe cukierki na sztuki – będę je mógł przywieźć do Warszawy na spróbowanie. Kupuje colę i miejscowy rum. Tanzańczyk z Kazachem robią po trzy piwa. Łazimy po uliczkach w te i spowrotem do zmroku. JP ma trochę w czubie i postanawia iść w miasto zaszaleć. Mnie też ciągnie na jakąś imprezę, więc idę z nim i naszym opiekunem w Lukli. Wcześniej wręczyliśmy naszemu tragarzowi napiwek, ja z Magdą po 20 dolarów, JP 1000 rupii i spodnie. Myślę, że sporo zarobił, jak na miejscowe warunki.

Magda z Kazachem idą spać, a my z JP w miasto. Lądujemy w jakimś pubie, chociaż nie podoba mi się fakt otwierania pubów w takich miejscach. Nie pasują tu absolutnie. Robimy kilka piwek, ja dopijam jeszcze Long Island. JP stara się załatwić trochę trawy. Nasz opiekun niestety nie jest w stanie nic zorganizować, bo jest sucha pora i nikt nic nie ma. Wszystko podobno zostało sprzedane do Katmandu. No cóż, szkoda. Nie wypalimy trawy za szczęśliwe przejście do bazy Everestu. W pubie trochę podpici rozmawiamy z JP o współpracy i innych biznesowych sprawach. JP płaci za wizytę w pubie i na wszelki wypadek daje mi pieniądze na hotel żebyśmy wszystkiego nie przepili.

Wracamy do hotelu. Po drodze, na ulicy miejscowi piją jakąś whisky. Częstują nas. Bierzemy po łyku i idziemy dalej. W hotelu dopijamy mój miejscowy rum. I jesteśmy dobrze wcięci. Zamawiamy frytki. JP rozpruwa swój t-shirt z logo swojej firmy i wiesza na ścianie obok innych wiszących t-shirtów i flag z różnych krajów. Szkoda, że nie mam nic z polską flagą. Wcięci pakujemy się do pokoi. Obyśmy wstali o 5.30, bo kładziemy się koło północy autochtonicznego czasu, czyli ekstremalnie późno jak na tutejsze warunki. Słucham jeszcze trochę muzyki i zasypiam.

  • Snv30866