I znowu noc minęła na śnie. Jak dobrze jest spać bez żadnych problemów. Krótkie śniadanie, mycie zębów w strumieniu po drodze i znowu jesteśmy w drodze powrotnej. Dziś idziemy w 5 osób: ja, Magda, JP, porter Dżondra i poznany wczoraj dziwny Kazach Andriej. Po 20 minutach podchodzimy do Tengboche.
Tym razem jest w pełnym słońcu. Oglądamy bardzo ładny, niedawno odnowiony klasztor. Robimy sobie sporo eksperymentalnych zdjęć korzystając z ładnej pogody i dobrego światła.
Po czym przed nami spory kawałek stromego zejścia przez las do wioski Phunki Tenga. W zasadzie nigdzie nam się nie śpieszy. Każdy idzie swoim tempem. Ja idę szybciej, raz wolniej, w zasadzie zawsze sam ze swoimi myślami. Robi się coraz więcej ludzi. Jeszcze jest trochę rześko, ale w samym słońcu jest przyjemnie.
Spotykamy się wszyscy po zejściu w wiosce. Wspólnie odpoczywamy i po chwili musimy wyruszyć, aby podejść 400 metrów w górę przed Namche Bazaar. Ruszam pierwszy i mam ochotę szybszym tempem pokonać podejście. Wędruję sobie przez las i kilka wiosek zboczem jakiegoś wzgórza. Docieram do najwyżej położonego miejsca w wiosce Sanasa. Rozsiadam się w jakiejś knajpce i wygrzewam na słońcu. Piję milk coffee i czekam ponad pół godziny na resztę. Znowu wspólnie odpoczywamy i ruszamy do Namche Bazaar. Nareszcie spadły ceny. Kupuję tu na sztuki miejscowe słodycze ze słoika. Targujemy się o jakiś wisiorek i czapkę. Biorę na spróbowanie kawałek żółtego sera z jaka.
Po godzinie spędzonej w Namche idziemy dalej. Kolejne długie zejście. Jeszcze nie wiemy ostatecznie dokąd dziś dojdziemy. Po prostu schodzimy. Znowu dobrze mi się idziemy na przedzie. Chwilami wieje silniejszy wiatr, który mam wrażenie w porywach nieco mnie przesuwa. Docieram do wiszącego mostu. Przepuszczam stado załadowanych osłów i czekam na ekipę. Chyba jesteśmy już trochę zmęczeni. To był ciężki dzień. Długie zejścia, długie podejście. Przechodzimy przez Jorsale gdzie musimy poczekać aż z trasy zabiorą agresywną krowę z przed paroma chwilami urodzoną krówką i docieramy do granicy Sagarmatha National Park.
Jesteśmy znowu w Monjo, choć nie chcieliśmy wracać do tej wioski. Na szczęście porter znalazł nam inny hotel, w którym nad drzwiami leżą wypchane zwłoki jakiś małych zwierzątek. Zrobiło się naprawdę tanio. Herbata nie kosztuje już 70 rupii, tylko 20, a jajka nie kosztują 350 rupii tylko 120. No i zeszliśmy o kolejne 1000 metrów w dół. I ponownie w jeden dzień przeszliśmy to, co poprzednio w dwa. Zjadamy kolację. W łóżku, w chyba najładniejszym pokoju ze wszystkich, w których tu spaliśmy, dojadam ser z jaka i zasypiam. Budzę się w nocy kiedy przez okno wpada nam do pokoju blask księżyca. A sam księżyc oświetla widoczne z okna góry. Mam chęć wstać i zrobić zdjęcie, ale lenistwo zwycięża. Wsłuchuję się w wędrujące w jakiejś pokojowej konstrukcji myszy, szczury a może inne gryzonie. Po czym zasypiam.