Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan - Stek z jaka



2010-04-16

Obyło się bez kłopotów. Pobudka o 7, śniadanie i ruszamy. Punki trochę mniej zaangażowany w marketing. Jest spokojniej. Idziemy nie spiesząc się. Mamy do przejścia tylko dystans na około 3 godzin. Wysokość na jaką dziś powinniśmy wejść to około 3440 mnpm w Namche Bazaar. Przekraczamy granice parku narodowego i wspólnie z jakami przechodzimy przez wiszący most nad Pudh Kosi.

Przechodzimy przez wioskę Jorsale, po czym znowu wracamy na prawa stronę rzeki. Za jakiś czas, tym razem przed stadem osłów wędrujemy po wiszącym moście na drugą stronę. Każdy wędruje swoim tempem. JP pierwszy, ja drugi, Magda trzecia, tragarze na końcu. Nie śpiesząc się pokonujemy strome podejście i jesteśmy 500 metrów wyżej. Jesteśmy w Namche. Jest po 11 i koniec wycieczki. Szukamy hotelu. Wszędzie te same zwyczaje. Noclegi po około 100 rupii od osoby, ale jest obowiązek jedzenia nie do końca taniego jedzenia w hotelu. Za drugim razem trafiamy na całkiem schludny hotelik z pokojem za 350 rupii i nie tak drogim jedzeniem. Nazywa się Sherpa Land Hotel. Zatrzymujemy się. W ramach lunchu zamawiamy stek z jaka. Kosztuje 450 rupii. I jest smaczny. Trochę jak wołowina. I pomyśleć, że po drodze mijamy całe stada tych jaków dźwigających ciężkie toboły. Ludzie jednak chyba noszą trochę więcej. Podobnie jak pod Dhaulagiri noszą wszystko w koszach, zawieszonych na taśmach na czołach. W tym rejonie kosze są trochę solidniejsze. Używają dodatkowo kijków w kształcie litery T. Służą im one do podpierania koszów o ziemię podczas postoju, bez konieczności ich zdejmowania z pleców.

Po krótkim odpoczynku idziemy na 2-godzinną przechadzkę po Namche Bazaar i okolicznym wzgórzu. Nie mamy w zasadzie nic do roboty. Snujemy się trochę. Znowu trochę kropi. Wszystko tonie w chmurach. Ceny podskoczyły tu znacznie. Puszka coli kosztuje 100 rupii, 1 litr wody też. Za 1 minutę korzystania z Internetu każą sobie płacić 10 rupii. Kolejnego dnia będziemy iść do Tengboche, kolejne 400 metrów w górę. Namche to największe miasteczko w okolicy. To takie swoiste centrum handlowe z bazarem, pocztą, bankiem, wieloma sklepami i hotelami. Za dużo jednak ludzi. I w mieście i na całej trasie. Strasznie komercyjna jest ta trasa do MEBC. Na razie mi się nie podoba i nie polecałbym jej. Jedyny jej plus jaki na razie widzę, to możliwość ujrzenia Mount Everestu. Ale te chmary ludzi, a wśród nich pełno dzieci, starców są przerażające. Mam nadzieję, że po drodze się wykruszą albo, że idą tylko do Namche.

Oby tylko nie wyeliminował ich kawałek spadającej skały, jaki o mały włos wyeliminowałby mnie dzień wcześniej. Szedłem sam i nagle usłyszałem huk rozbijającego się, toczącego po zboczu sporego głazu (taki z 0,5 na 0,5 m). Zobaczyłem go i nie bardzo wiedziałem co zrobić. Czy się cofnąć, czy iść do przodu, bo podskakiwał na zboczu i nie wiedziałem gdzie upadnie. Cofnąłem się jednak odruchowo i spadł półtora metra przede mną. Dobrze, że nie szedłem ze słuchawkami w uszach. Jakbym szedł, trafiłby mnie z pewnością. Głupio by było tak zginąć, ale bardzo prosto. W naszym hotelu, podobnie jak i w naszym pierwszym hotelu panuje zwyczaj notowania w specjalnych zeszytach, przeznaczonych dla każdego pokoju osobno, tego co zamawiamy do jedzenia i do picia. To służy jako zamówienie w restauracji, a następnego dnia, przy każdej pozycji pojawiają się ceny plus dodatkowa cena za nocleg i ewentualnie ceny za korzystanie z Internetu, czy prysznica (tu kosztuje to 250 rupii, ale nikt z nas nie korzysta) lub ciepłej wody.

  • Img 0345