Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan - NOCLEG ZA 4,5 ZŁ – LEKCJA 1



2010-04-15

Pobudka o 4.30. Wyruszamy na trekking do Mount Everest Base Camp (MEBC). Samolotem lecimy do Lukli, co oprócz wspaniałych widoków dostarcza nam pierwszych wrażeń tego dnia. Już na lotnisku zdziwiliśmy się, że przeniosłem 2 litry picia bez żadnego problemu przez kontrolę. W naszym samolocie, jako drugi pilot leciał chłopak, który uczył się latać. A ponieważ samolot zabierał jedynie kilkanaście osób i piloci nie byli w żaden sposób oddzieleni od nas, słyszeliśmy i widzieliśmy dokładnie wszystko to, co robili i o czym rozmawiali. Trochę obaw mieliśmy, gdy część czynności wykonywał chłopak, który pierwszy raz leciał w fotelu pilota. A lotnisko w Lukli kończy się pionową ścianą, czyli jeśli samolot nie wyhamuje, to koniec. Ale udało się. Wylądowaliśmy znowu bez problemu na ponad 2600 mnpm. Czeka na nas Sherpa z dwoma młodymi tragarzami.

Jesteśmy w 3: Ja, Magda i Punki – pewnie najbardziej egzotyczna wyprawa od paru lat w tym rejonie. Czarny i dwoje białych. To się rzuca w oczy. Wszyscy się na nas oglądają. Wzbudzamy nie lada sensację jako polsko-tanzański team. Z tragarzami Dżondrą i Thembu ruszamy na trekking. Dostała im się łatwa i wesoła praca. Bo z JP są niezłe numery. Wzbudza ogromne zainteresowanie, a przy tym często sam zagaja ludzi. Generalnie chodzi mu o biznes. Stara się jak najlepiej poznać tutejsze życie, ludzi, zwyczaje, zasady żeby w przyszłości móc organizować wyjazdy do Nepalu. Zostawia też swoje reklamy żeby zainteresować ludzi Tanzanią.

Przed wylotem do Lukli Punki przyszedł do podstawionego samochodu ze swoją Finką. Wyglądało to co najmniej śmiesznie i dziwnie – jak mama odprowadzająca swojego synka na wycieczkę. Jakoś nie mogę się do tej sytuacji przyzwyczaić. Punki przebąkuje o tym, że fajnie by było zaoszczędzić trochę pieniędzy z funduszu jaki został. Jak dla mnie ok, ale pokazuje to tylko, że Finka służy Punkiem jedynie za źródło pieniędzy.

A zatem idziemy jako atrakcja turystyczna w trójkę, a w zasadzie w piątkę. Punki zaopatrzył nas w identyczne t-shirty z adresem strony internetowej www.everest.vc , którą stworzy. Będzie dotyczyła tematyki górskiej i tego wyjazdu. Jest ciepło, ale przed południem nadciągnęła burza z niewielkim deszczem. Po drodze w miejscowej drewnianej chatce za 80 rupii za talerz zjadamy bardzo dobre pierogi z niewiadomo czego. I chyba tak pozostanie, że będziemy szukać lokalnych wyrobów w chatach, do których turyści nie zaglądają. I o to mi chodziło. Dolina, którą idziemy jest ładna, choć nie widać z niej niczego wyżej niż 3500 mnpm. Przechodzimy z jednej na drugą stronę rzeki po wiszących mostkach. Jest strasznie dużo turystów. Szlak jest tak uczęszczany, że czujemy się jakbyśmy byli na drodze do Morskiego Oka. Mijamy ładne domki, kolorowe, spore wioski. Ale to wszystko pod turystów, ładne, czyste, kolorowe. Mnóstwo małych świątyń, modlitewnych kamieni pomalowanych na biało z czarnymi napisami.

Wędrujemy przez kolejne wioski i koło 15 docieramy do Monjo na około 2830 mnpm. To był cel naszej dzisiejszej wędrówki. Szybko znajdujemy hotelik, co jak się później okazało, było początkiem naszej przygody i lekcji nr 1 tutejszych zasad. Hotel jest wyjątkowo tani. Kosztuje 4,5 zł za osobę, czyli 100 rupii. Do spania dostajemy malutkie klitki za drewnianymi drzwiami, zamykanymi na kłódkę z jednej strony, a z drugiej na jakąś niby drewnianą zasuwę. No ale cena jest słuszna. Jest wcześnie. Nie wiemy co ze sobą robić. Idziemy z JP załatwić bilety do Sagarmatha National Park. Wracamy. Postaramy się coś zjeść w miasteczku/wiosce. Szukamy oczywiście czegoś taniego i lokalnego. To nie jest łatwe, bo to strasznie turystyczna trasa i ceny są pod turystów.

Wchodzimy na rympał do jakiegoś drewnianego domu. Ustaliliśmy, że to miejscowa knajpa. Ale żaden turysta by tu nie wszedł. Negocjujemy cenę z jakąś dziewczyną. Utargowaliśmy z turystycznych 200 do miejscowych 100. Nie wiemy do końca co nam przyrządzi, ale na naszych oczach gotuje na palenisku ryż, jakieś zielsko, które wygląda jakby zostało świeżo zerwane i zupę bez smaku, czyli w skrócie Dalbat. Niezbyt smakuje. Ale klimat jest fajny. Gotuje dla nas na ognisku w drewnianej chatce. Do chatki co chwilę wchodzą zaciekawieni miejscowi. Jest gwarno. Nasza dusza towarzystwa Punki zaczepia każdego, zagaduje, dowcipkuje. Dłuższy czas rozmawia z dwoma przewodnikami o interesach. Dowiadujemy się ciekawych rzeczy o trekkingach, ich pracy, cenach itp. Punki okazuje się jednak całkiem ciekawą osobą z ukształtowanymi poglądami. Tylko co on robi z tą podstarzałą Finką. Po obiadokolacji negocjujemy z kuchareczką i kilkoma przygodnymi osobami cenę śniadania. Udaje nam się dogadać, że nam zrobią tybetański chleb, 2 jajka i kawę za 120 rupii. Cieszymy się, bo po drodze za same jajka płaciliśmy 120 rupii. Umawiamy się w chatce o 7.30. Okazuje się też, że chatka jest jednocześnie hotelikiem. Za 100 rupii można się w niej przespać. No ale tu nie ma wody.

Bardzo zadowoleni i uśmiechnięci wracamy do hotelu. Wychodzi z niego jakaś dziewczyna i obrażonym głosem wykrzykuje, że jak się żywimy gdzie indziej to za nocleg zapłacimy 500 rupii. A to dobre. Szkoda, że wcześniej tego nie mówiła. Zatkało nas. Punkie prosi o rozmowę z właścicielem. Wyjaśnia, że nikt nam wcześniej nie powiedział, że jesteśmy pierwszy dzień i nie wiedzieliśmy o tym. Udało mu się przekonać właściciela żeby nie obciążać nas wyższą ceną, bo nie wiedzieliśmy itd. Bo tak było. Okazało się, że cena 100 rupii jest tylko wtedy, gdy żywimy się w tym samym miejscu. Czyli powinniśmy zjeść śniadanie i kolację tutaj. A oni dowiedzieli się, że zjedliśmy gdzie indziej i stąd mała awantura. Jesteśmy trochę w szoku. Dla świętego spokoju siadamy jednak w hotelowej sali jadalnej i chcemy zamówić 5 herbat, ale nic się nie dzieje. JP znowu poszedł do właściciela. Tym razem wywiązała się mała sprzeczka. Właściciel powiedział, że od zamawiania i rozmawiania jest przewodnik. No, tylko że my go nie mamy. Prosimy więc tragarzy żeby zamówili nam 5 herbat. Trochę to głupie, że musimy porozumiewać się przez osoby trzecie. Przynoszą herbatę. Jesteśmy coraz bardziej wbici w szok widząc ceny śniadań i obiadów. Wychodzi na to, że jesteśmy trochę ubezwłasnowolnieni. Niska cena noclegu jest rekompensowana przez wysoką cenę jedzenia i picia. Domyślamy się też, że dzięki temu, że my płacimy dużo to jedzenie i nocleg za darmo mają tragarze. Tylko jak mieliśmy się tego wszystkiego dowiedzieć. Postanawiamy jednak, że śniadanie zjemy w hotelu po tych kosmicznych cenach, bo boimy się o naszych porterów, że nie dostaną jedzenia. Ale szczerze mówiąc trochę nie dziwimy się, że ceny jedzenia są wysokie. W końcu wszystko tutaj podróżuje na plecach tragarzy, czyli muszą sobie solidnie doliczyć koszt doniesienia wszystkiego do knajpy. Tu nie funkcjonuje coś takiego jak pojazd. Nie istnieje taka możliwość. Mimo wszystko uznajemy, że te zasady i sposób w jaki nas potraktowali to jakaś paranoja i lekcja na przyszłość. Śmieszne jest też to, że porozumiewać się musimy za pośrednictwem portera. Ale skoro decydujemy się na śniadanie w hotelu, musimy odwołać umówione śniadanie w lokalnej chatce.

Idziemy wszyscy, ale prosimy porterów żeby dogadali się z ludźmi z chatki i wyjaśnili dlaczego rezygnujemy. Zgadzają się. Porterzy są chyba lekko wystraszeni całą sytuacją. Punki nie rozumie tego wszystkiego – my zresztą też. Punki jednak zbytnio wziął sobie do serca konieczność porozumiewania się za pomocą porterów. Zaczyna ich musztrować i traktować jak służących. Staramy się z Magdą opanować sytuację i wyjaśnić JP i porterom na spokojnie wszystko i załagodzić sytuację. Odwołujemy śniadanie w chatce i chyba uspokajamy ta lekko wymykającą się spod kontroli paranoiczną sytuację. Ale kto mógł to przewidzieć, że takie są tu zasady. A wystarczyło tylko powiedzieć.

Dziwny kraj, naprawdę dziwny, ale jednak frajda jest poznać tego typu zwyczaje, poznać lokalne chatki, a nie to, co w pakiecie przygotowane dla turystów. Takie rzeczy są nie dla nas. Ktoś idący ze zorganizowaną grupą czegoś takiego by nie przeżył. Dla nas jest ciekawe prawdziwe życie miejscowych. I tego będziemy dalej szukać przemieszczając się w górę Khumbu Valley, ale już z większą ostrożnością, żeby nie robiło się tak nerwowo. Rano musimy wypytać poznanego przewodnika o inne ciekawe sytuacje, jakich możemy się spodziewać. Co przyniesie jutro? Zobaczymy. Na pewno będzie ciekawie. W takim teamie musi być ciekawie. Cieszę się ze wspólnego z JP wyjazdu. Idziemy spać do naszych komórek drewnianych. Barykadujemy się od środka plecakami. A wiadomo, czy nie będą chcieli nas okraść?

Zapisuję sobie jeszcze nowe słówka Suahili, których w ramach nauki języka nauczył mnie dziś JP:

 Jak się masz z rana? – Habari za subani

Wszystko w porządku - Mzuri sana

OK. – Poe

Jak się masz dziś? - Habari za leo

Wszystko w porządku - Mzuri sana

Jak sprawy? – Habari gani

Wszystko w porządku - Mzuri sana

Jak się masz? – Mambo wipi

OK. – Poe

Wolniej wolniej - Pole Pole

Cześć – Jambo
  • Img 0309
  • Img 0282
  • Img 0286