Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan - W podskokach przez Nepal



2010-04-12

Nagła pobudka o 6 rano. Każą nam szybko wstawać, bo czeka na nas transport. W planach mieliśmy marsz do Tatopani. Okazuje się, że będziemy jechać miejscową Mahindrą aż do Beni. To lepiej, bo chyba wszyscy są wykończeni. Jedziemy w 8 albo 9 osób. Jeden człowiek jedzie z tyłu na zderzaku. Bagaże na dachu. O jak dobrze, że siedzimy. Wprawdzie trzęsie strasznie, ale jedziemy. Ulga dla nóg. Po drodze zatrzymujemy się w końcu na banany i herbatę z mlekiem.

Dosiada się jeszcze kilka osób. Siada obok mnie całkiem ładna Nepalka. Siada tak, że kierowca zmienia biegi między jej nogami. A w związku z tym zaczął je zmieniać częściej ;-) Po drodze mijamy zawodników biegnących w jakiś zawodach z Beni dokądś. Okropność. Biegną lub jadą na rowerze w koszmarnym kurzu, pyle, upale i pod górę. Jeśli to maraton to mój ultramaraton w Kapsztadzie to pikuś. Część biegnie, część jedzie na rowerze, a część idzie z kijkami. Docieramy do hałaśliwego i zakurzonego Beni. Zatoczyliśmy kółko. Zjadamy posiłek. Kupuję nepalską czapkę. Przesiadamy się do innego samochodu, który zawiezie nas prosto do Katmandu. Jedziemy już tylko z Gelu, kucharzem i gwiazdorem.

Zaczął się asfalt i kurz trochę zniknął. Gwiazdor wysiada w centrum zakupów koszy dla porterów. W Pokharze robimy kolejne lassi. Uwielbiam je. Żegnamy przewodnika. Dosiada się jeszcze 2 nepalczyków, bo tu taki zwyczaj, że na pusto nie da się jechać. Mamy drobną stłuczkę z motorem. Ale tu takie rzeczy to nie problem i nikt się zbytnio tym nie przejmuje. Ruszamy do Katmandu. Jedziemy doliną Pokhary, później doliną Katmandu.

Jazda samochodem to wyzwanie. Kolorowe ciężarówki, osobówki, autobusy, motory i wszystko, co tylko się porusza na drodze i jedzie jak chce. Hałas, trąbki, przeciskanie się pomiędzy ciężarówkami, wyprzedzanie gdzie się da na 3, 4 w każdej dziurze pomiędzy samochodami. Wszystko na styk, na centymetry. Trochę strach. Szczególnie, gdy się ściemniło. Po zmroku doszły do tego ostre, długie światła ciężarówek lub ich brak w ogóle. Koszmar. Dobrze, że nie mamy własnego samochodu, bo nie odważyłbym się prowadzić w takich warunkach. To trzeba przeżyć żeby uwierzyć. Ale dojechaliśmy do Katmandu. Trwało to wieki.

Nie możemy się wciąż otrząsnąć z otrzymanych wiadomości w smsach o rozbitym samolocie. Po prostu jak w filmie. Dobrze jednak, że jesteśmy daleko od tego wszystkiego i przyjmujemy tą tragedię z dystansem. Żyjemy miejscowymi problemami i chwilą i tylko w tle kołacze myśl, jak coś takiego było możliwe. Ten kwiecień to taki pechowy miesiąc się zrobił, a ja chyba nie powinienem nigdzie wyjeżdżać, bo dzieją się wtedy niefajne rzeczy. I znowu coś się stało. Dajemy znak życia do Polski, że u nas wszystko w porządku. Nie było z nami kontaktu przez 12 dni. Dobrze tak czasem się wyłączyć i ochłonąć od ciągłego kontaktu ze światem i codziennych spraw. Robimy jeszcze nocne zakupy. Mam ogromny apetyt na mięso. Kupuje mielonkę i suszone mięso i pochłaniam momentalnie. I spać.

  • Img 9897