Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan - Pomiędzy Dhaulagiri a Annapurną



2010-04-11

Rano zmuszony jestem do kąpieli w chusteczkach nawilżających, bo porterzy zbytnio zaszaleli w niby łazience-umywalce i nie byłem w stanie tam wejść. Wyspaliśmy się, ale nogi bolą strasznie. Podczas tak długiego zejścia pracowały zupełnie inne mięśnie i teraz zaczynają się zakwasy. Krążymy trochę po Marphie. To naprawdę ładne, czyste i starannie utrzymane miasteczko. Zrobione jest trochę pod turystów, ale ma swój niepowtarzalny klimat. Domy z kamieni pomalowane na biało, chodniki z w miarę równo poukładanych kamieni i płynący pod chodnikami strumień. Snujemy się trochę po mieście, kupujemy sok jabłkowy, z którego miasteczko słynie.

Kupujemy też pocztówki z Dhaulagiri i na szybko je wypisujemy i wysyłamy. Za 4 płacimy 160 rupii, co oznacza około 2,2 dolara. Poczta, z której je wysyłamy – takiej jeszcze nie widziałem – rewelacja! To pomieszczenie z bardzo dziwnymi przedmiotami, brudne i puste. Nikogo w środku nie ma. Po dłuższej chwili ktoś mi pokazuje skrzynkę, do której mam wrzucić pocztówki – no ciekawe za ile czasu dojdą do Polski. Zobaczymy jak działa ta eksperymentalna poczta.

Wyruszamy w drogę o 11.30. Przed nami podobno 4 do 5 godzin marszu do Ghasy. Idziemy drogą, doliną rzeki Kali Gandaki pomiędzy pasmami Dhaulagiri i Annapurny. Widoki są przepiękne. Tylko droga zakurzona niemiłosiernie. Po przejeździe lokalnego busika oddychać wręcz nie można. Jak te samochody tędy jeżdżą? Jesteśmy w stanie Mustang. Droga dłuży się strasznie, a nasze zmęczone mięśnie dokuczają. Idziemy od wioski do wioski. Oddalone są od siebie o mniej więcej godzinę. Przewodnicy ciągle powtarzają, że zostało jeszcze pół godziny. Tylko te pół godziny idziemy już 3 godziny… Niektóre z wiosek są podobne do Marphy, ale nie tak ładne. Idziemy przez Tukuche, Khobang, Larjung, Kalopani, Lete. Schodzimy kolejne 600 metrów w dół. Ghasa leży na 2010 mnpm, czyli w końcu znajdziemy się poniżej Rysów.

Ciągnąca się wzdłuż naszej trasy Kali Gandaki River wciąż się zmienia. Raz jest to rwący potok, a raz rzeka rozlewa się na prawie kilometrowe koryto. Wtedy prawie znika i staje się tak naprawdę kilkoma niewielkimi strumykami przedzierającymi się dziarsko pomiędzy kamieniami w korycie. Koryto wygląda super. Czasami idziemy na skróty przez koryto, mając po jednej stronie ogromną Annapurnę, a po drugiej Dhaulagiri. Skracając sobie drogę, w pewnym momencie natrafiamy w korycie na szerszy i głębszy strumień. Część z nas przeskakuje po kamieniach i wodzie, a część załapuje się na dobroć tragarza, który przenosi kilka osób na plecach.

Przechodzimy też przez mostki zrobione na wyschniętej częściowo rzece. Przez parę kilometrów jedziemy na stopa w przyczepie traktora. Trzęsie niesamowicie, a do tego ten kurz. Momentalnie pokrywamy się cienką warstwą kurzu. Dalszy odcinek znowu na piechotę. Straszna dłużyzna. Zaczyna padać. Przechodzi niewielka burza. Pachnie jak w polskich górach podczas deszczu. Zrobiło się przyjemnie. Idziemy ostrzej w dół. Przechodzimy przez wiszący most. Zaczyna zmierzchać. Ale zrobiło się przyjemnie chłodno i wilgotno.

Docieramy do Ghasy. Szliśmy ponad 8 godzin. Jest ciemno. Jesteśmy strasznie zmęczeni bardzo długą, choć nie trudną drogą. Ale było warto. Dajemy napiwki dla naszej ekipy trekkingowej. Każdy daje napiwek w wysokości 10% zapłaconej za trekking kwoty. Dzielimy to później w ten sposób, że 250 dolarów dostają tragarze do podziału (16), 200 dolarów dostają przewodnicy (3) i 100 dolarów dostają kucharze (3). Dodatkowo Gelu – główny przewodnik dostaje 300 dolarów. Nareszcie idziemy spać. Śpię świetnie, szczególnie że na kolację wypiliśmy po szklaneczce piwa o smaku brandy. Nie zaszkodziło nam, podobnie jak wypity w ciągu dnia przeterminowany sok jabłkowy. Ale tylko pół roku przeterminowany. I był pyszny.

  • Img 9721