Dzień zaczynamy wyjątkowo wcześnie. Pobudka przed 6 rano. Chociaż pobudka to mocne słowa. To była druga z rzędu noc bez zmrużenia oka. Wysokość daje mi się we znaki w ten właśnie sposób. Dzięki temu nocami, leżąc w lodowatym namiocie, wsłuchując się w wiatr uderzający o ściany namiotu, czasu na przemyślenia mam dużo. Czyli wcale nie jest źle. Poranek jest lodowaty i zaczynam dzień w puchówce. Nasze plateau to jedyne miejsce w okolicy o powierzchni około 100 metrów kwadratowych, gdzie nie zalega śnieg ani lód. A dookoła sam śnieg. Wody do picia jednak nie pozyskujemy z rozpuszczonego śniegu. Porterzy i przewodnik po wodę schodzą do koryta rzeki, która o dziwo płynie. Idą z km dalej żeby zejść w dół około 200 metrów.
Szybka pobudka była koniecznością. Przed nami długi dzień, ale przede wszystkim marsz po śniegu, śniegu który wraz z upływem dnia zaczyna się ogrzewać. A jak się ogrzeje to chodząc po takim śniegu wpada się w głębokie dziury. Idziemy więc znowu pod górę przez wielkie śniegowe zbocza. Co jakiś czas, mimo wczesnej pory zapadam się. To straszne uczucie. Idziesz i nagle nogi lecą w dół i lądujesz po pas, albo jeszcze głębiej w dziurze. I nie ma na to żadnego sposobu. A więc idziemy wciąż po tym śniegu lekko w górę. Co jakiś czas pojawiają się przeszkody w postaci przepaści, które trzeba jakoś pokonać. A wiąże się to z jeszcze głębszym śniegiem. Wpadając w dziury naprawdę mam stracha, że któraś będzie dużo większa i wlecę w nią cały…
Droga dłuży się, a śniegu nie ubywa. W końcu docieramy do przełęczy Dhampha Pass (5248 mnpm). I wydaje się, że teraz to już z górki. Śniegu trochę ubywa, ale wysokość jakby się nie zmieniała. Schodzimy, to znowu ześlizgujemy się po śniegu, albo po kamieniach wymieszanych z błotem. I w końcu śnieg trochę odpuszcza. Jesteśmy z 600 metrów niżej. Trochę lepiej się oddycha, a śnieg wydaje się leżeć tylko płatami.
W pewnym momencie wybieram alternatywną drogę do właściwej. Porterzy rozdzielili się na dwie grupy. Część poszła górą. Górą poszedł też przewodnik z pozostałymi osobami z naszej grupy. Dołem poszła reszta tragarzy i ja za nimi. Wydaje się, że to lepsza trasa. Schodzę szybko w dół po osuwisku, po czym dochodzę do trawersu, na którym są ślady porterów. Idę po zboczu, chwilami po kamieniach, potem po skałach, miejscami po resztkach śniegu. Robi się bardziej stromo. Tragarze są z 200 metrów przede mną. Pozostali są 300 metrów wyżej. Zrobiło się trochę niebezpiecznie. Zwątpiłem, czy iść dalej tą drogą. Przez chwilę wspinam się po stromym osuwisku w górę do wyższej ścieżki. Po chwili stwierdzam jednak, że to bez sensu i źle i powinienem jednak wrócić na drogę porterów żebym się nie wpakował w coś jeszcze gorszego. Wracam więc po płatach śniegu i muszę się naprawdę sprężyć żeby dogonić porterów. Zyskam wtedy trochę psychicznej pomocy, bo na razie mam stracha. Idę na samym końcu i nie wiem w zasadzie, czy ktoś wie gdzie jestem. Wykorzystuję to, że odpoczywają. Zdenerwowany docieram do nich i odpoczywam razem z nimi. Śmieją się ze mnie. A ja mam stracha. Cieszę się, że jesteśmy już niżej i miałem trochę mniejszą zadyszkę podczas szybkiego marszu. A może to adrenalina mi pomogła? Lepiej się oddycha. Jest bardzo stromo, a my trawersujemy zbocze dalej. Tragarze chwilami obsuwają się po błocie. Zapadają w śniegu. Ja też. Cały czas jestem zdenerwowany i się boję. Cieszę się jednak, że nie przedzieram się już przez te stromizny sam. Skały, płaty śniegu, błoto, drobne pokruszone kamyczki. Do osunięcia w przepaść, której nawet nie widać w dole tylko krok lub zachwianie albo chwila nieuwagi. Serce z wrażenia bije szybciej. Mam nadzieję, że za kolejnym śniegiem, czy skałą w końcu będzie płasko. Tragarze pomagają sobie nawzajem i czasem mi. Aż w końcu wychodzimy na trawę i jest bardziej płasko. O rany jak się cieszę. Tragarze nie mówią w innym języku niż nepalski, a może Sherpa. Udaje mi się chyba zorientować, że moja droga i droga reszty grupy złączą się gdzieś. I tak jest.
Po chwili wspólnego odpoczynku i wspólnego śmiechu z prób dogadania się widzę resztę naszego teamu. Gwiżdżemy do siebie. Uff. Cieszę się. Przewodnik podobno śmiał się całą drogę z mojego wyboru, bo wiedział że droga jest trudna. No i była naprawdę. A oni podobno cały czas mnie widzieli jak się przedzieram i mylę drogę. Schodzimy dalej. Jedna godzina strachu była wystarczająca. To było mocne przeżycie. Teraz zaczęło się prawdziwe schodzenie w dół. Musimy zejść 2 km w dół.
Widzimy ośnieżoną Annapurnę i dolinę Kali Gandaki River w dole. Wygląda jakby trzeba było do niej zeskoczyć. No i zejście jest naprawdę strome. Nie jest trudne, ale trzeba te prawie 2 km po nierównych schodach zbiec. Więc chwilami zbiegam. Idziemy żmudne 2 godziny stromymi zygzakami w dół. Zaczęło się ściemniać. Wyjmujemy czołówki i jak oświetlone punkciki dalej idziemy w dół, klucząc zboczami wzgórz pomiędzy jakimiś wyrąbiskami drzew. Paweł z Olgą mają spore kłopoty z nogami. Ledwo idą. A do tego jest ciemno i stromo w dół. W końcu udaje się. Po drodze, wychodzi nam naprzeciw Nima z piciem, bo jesteśmy bardzo spragnieni. Picie skończyło się nam 2 godziny wcześniej.
Zeszliśmy. Jesteśmy w Marphie. Nocleg prawie w hoteliku. Śpimy na jego terenie, ale dalej pod namiotami. Nareszcie jest ciepło. Oj miałem wrażeń tego dnia. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Ale zasłużyliśmy na nagrodę. Kupujemy 2 butelki brandy jabłkowego po 200 rupii dla nas i 2 butelki dla porterów. Dostajemy też na spróbowanie suszonych jabłek miejscowych. No i po chwili musimy kupić kilka soków jabłkowych na popitę po 150 rupii. Trochę nam zaszumiało w głowach, ale na szczęście nie tak jak porterom, którzy mocno popili. Przewodnicy dali im jeszcze 5 butelek brandy. Kucharze zrobili nam tort i padnięci idziemy spać. W końcu mogę spać. Jeszcze tylko ten brud. Dzień był z emocjami i bardzo meczący.