Noc była bezsenna. Wysokość około 4800 mnpm zrobiła swoje. Dzięki temu jednak po raz kolejny podziwiałem rozgwieżdżone niebo DBC. Przeżyliśmy też tej nocy niezłą wichurę wywijająca namiotem na wszystkie strony. Mieliśmy wrażenie, że odfruniemy. Na początku z daleko było słychać nadciągające podmuchy, po czym zjawiały się na naszym wzniesieniu i sypały o nasz namiot drobnymi kamieniami. Dziś idziemy do celu. Wdrapujemy się na French Pass, na czortem Piotrka. Czeka nas długa i żmudna trasa. Na początek lodowiec. Mijamy po i prawej stronie seraki i miejsce gdzie zginął Piotrek. A następnie mozolnie, klucząc po osuwisku i kamieniach, omijając niewielkie lodowcowe jeziorka przebijamy się w górę. Droga jest bardzo nudna.
Mijamy po prawej stronie kilka śnieżnych osuwisk i wyrasta przed nami jakaś góra – cała z pogruchotanych kamieni. Wspinamy się na nią, licząc na to, że zaraz będzie French Pass. Nic z tego. Na górze okazuje się, że musimy przejść spory kawałek dosyć eksponowanym grzbietem. Ciągnie się on i ciągnie. Kiedy wydaje się, że to już tu i grzbiet się kończy okazuje się, że to jeszcze nie tu. Jeszcze nie jesteśmy u celu. Jeszcze ze 100 metrów w górę. Ale najpierw po lodzie i śniegu musimy zejść w dół. Jesteśmy naprawdę zmęczeni. Oddychanie to prawdziwy wyczyn. Od dłuższego czasu idę przodem w dużej odległości od pozostałych. Chcę być pierwszy i wcale tego nie ukrywam. Wcale nie jest łatwo. Ześlizgujemy się po śniegu i lodzie w dół zboczem. Po raz pierwszy i nie ostatni lądujemy w śniegu po pas, a butami w strumykach. Teraz czeka nas mozolne, ostatnie podejście pod czortem. Idę sam. Brakuje mi tchu. Muszę przystawać. Staram się brać bardzo głębokie oddechy, Na niewiele to się zdaje. Po kilku krokach ma się dość. Tak jakby nic do płuc nie trafiało. Można by rzec, że pędzę w tempie kilkunastu kroków na minutę. Łzy znów niepostrzeżenie lecą po twarzy. Ale nie mogę płakać, bo nie mogę wtedy oddychać. Dotarłem do celu! Jestem na French Passie! Jest 14.00 nepalskiego czasu, czyli 10.15 czasu polskiego. Jestem drugą osobą, która była przy wszystkich 3 tablicach pamiątkowych: w Warszawie, na Słowacji i tu w Nepalu. Padam wyczerpany obok czortenu. Teraz mogę płakać i płaczę. Wyjmuje ptasie mleczko, które tu przytargałem żeby się podzielić z Piotrkiem. Czekam na resztę. Po parunastu minutach jesteśmy w komplecie. Olga z Pawłem wyjmują znicze i przy pomocy Nepalczyków zapalają je. Trzaska zostawia białe kwiaty i t-shirt Dhaulagiri z 2009 roku z zeszłorocznej wyprawy Piotrka. Ja tez w nim przyszedłem. Częstujemy wszystkich ptasim mleczkiem. Jedno zostawiam Piotrkowi na czortenie…
Nepalczycy budują niedaleko niewielki czortenik. Niektórzy dokładają kamienie na czortem Piotrka. Poprawiamy trochę flagi. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Ubieramy czortem w t-shirt Trzaski, który tu zostaje. I ubrany również w taki sam t-shirt robię sobie zdjęcie z czortenem.
Obejmuję pomnik przyjaciela, jakby był to żywy Piotrek, jakbyśmy po prostu pozowali we dwóch do jakiegoś zdjęcia. Bo pozujemy… Naprawdę ładnie tu ma. Nadciągają chmury i robi się przeraźliwie zimno. Ubieram wszystko co mam ze sobą. Wzmaga się wiatr. Jest lodowato. Odchodzimy, ciesząc się, że udało się tu dojść. Wątpiłem w pewnym momencie, czy uda się nam dojść, ale daliśmy radę. Reszta ekipy tez dała radę, z czego bardzo się cieszę i jestem im za to wdzięczny. Wdzięczny za to, że pomogli mi osiągnąć bardzo ważną rzecz, pomogli mi pożegnać się z Piotrkiem. Musimy teraz zejść w dół z 300 metrów, choć ostatecznie chyba aż tyle nie schodzimy.
Idziemy po śniegu zapadając się po pas, to znowu po lodzie lekko się ślizgając. Jest strasznie zimno. Krajobraz po przejściu French Pass do Hidden Valley zmienił się diametralnie. Panuje tu śnieżna i mroźna zima. Ścieżka w śniegu jakby nie miała końca. Wciąż wpadamy w głęboki śnieg. Wiatr smaga nasze twarze. Jestem naprawdę pierwszy raz zmęczony. Przecinając kolejne śnieżne zbocze, ląduję po raz kolejny po pas w śniegu. I czuję jak stojąc głęboko w śniegu, po moich stopach płynie woda. Klnę niemiłosiernie. W końcu docieramy na miejsce, na niewielkie plateau, częściowo bez śniegu. Wszędzie poza tym wokoło nas, gdzie tylko okiem sięgnąć śnieg i lód.
Wieje lodowaty, silny wiatr. Jest przeraźliwie zimno. Naprawdę jestem zmęczony. Siły zostało tylko na wczołganie się do namiotu, zdjęcie mokrych rzeczy, które momentalnie pokrywają się lodem i leżenie w oczekiwaniu na kolację, no i oczywiście na myśli i marzenia w spokoju i oczekiwanie na następny dzień. Znajdujemy się prawdopodobnie na około 5100 mnpm, a na zewnątrz jest nie więcej niż -10 stopni. Ale od jutra będzie już coraz niżej i coraz cieplej.