Rano wstajemy wcześnie. Kolejka pod prysznicami. Porty są coraz większe, przybywa miejsc do cumowania, ale infrastruktura jakoś nie zmienia się.
Po śniadaniu na jachcie znów wychodzimy do miasta. Konieczne jest uzupełnienie prowiantu.
Zanim wyjdziemy z portu uzupełniamy wodę w zbiorniku. Na jachcie są dwa: jeden na dziobie, jeden na rufie. Jeden pusty, nie wiadomo gdzie jest zawór przełączający żeby czerpać wodę z drugiego. Ściągam instrukcję Bavarii 36 w wersji trzykabinowej i szukam w tekście. Niezły numer. Zawór jest pod moją koją. Spałem na nim w zupełnej nieświadomości.
Jeden z kolegów trafił na targ rybny, ale nic nie kupił. Idziemy we trójkę po jakieś ryby. Padło na trzy całkiem duże świeże makrele. Mamy dobrze wyposażoną kuchenkę, więc nie będzie trudno je przyrządzić. Ale zanim odbijemy muszę je oprawić, żeby odpadki nie zatruwały nam atmosfery. Wypatroszyłem, podzieliłem na filety. Ostatni raz robiłem to chyba trzydzieści lat temu jak sam łowiłem ryby. Skrobanie zostawiam już na rejs.
Wypływamy, a ja przygotowuję sobie stanowisko do skrobania nisko na rufie, tuż nad wodą. Deskę przywiązałem krawatówką. Garnek z filetami stawiam za nogą. Chłopaki trzaskają zdjęcia jak lecą na boki łuski. Płuczę filety w morzu. Resztę pod kranem w kuchni. Jeden filet śmignął mi spod noża do wody. No jedna porcja poszła się… Odpalam patelnię, olej się podgrzewa, a ja robię panierkę z jajka i mąki. Stół nakryty, Mirek kroi pomidory i ogórki na sałatkę. Już skwierczy. Po pokładzie rozchodzi się drażniący zapach smażonej ryby. No i fajnie, ci na pokładzie postawili żagle. Dobrze, że kuchenka wychyla się, a naczynie na gazie można złapać w takie przykręcane łapy. Inaczej wszystko wylądowałoby na podłodze. Mamy niezłe fale od rufy. Jacht tańczy, a na stole talerze jeżdzą od prawego do lewego krańca stołu. Na szczęście jest listwa ograniczająca. Jemy na raty pilnując steru i żagli na podkładzie, reszta zajada w mesie. Pycha. Warto było popracować nad rybami, to miłe urozmaicenie. Płyniemy w kierunku Kornatów, ale dzisiaj jeszcze tam nie dotrzemy. Szukamy zatoczki na nocleg. Pierwszy strzał przy wyspie Žirje jest nietrafiony. Osada jest wyraźnie poza sezonem. Przez lornetkę lustrujemy jedyną knajpę na brzegu. Zamknięta. Pozostaje płynąć dalej.
Znów pojawiają się na krótką chwilę delfiny. Próba podpłynięcia na silniku kończy się niepowodzeniem. Znikają pewnie wystraszone.
Na horyzoncie kolejna zatoka. Tutaj lepiej rokuje, bo widać jakiś maszt stojącego jachtu. Jest duże nabrzeże i basen portowy. Sprawdzamy ciąglę głębokość, żeby nie uderzyć kilem. Cumujemy burtą do brzegu. Znów procedura. Poprawiamy obijacze, bo wraz z odpływem zmieni się położenie pokładu względem nabrzeża. Trzeba szanować sprzęt.
Krótki spacer. Nic do zobaczenia poza portem, w którym generalnie pustki. Jakaś para zaczepia nas, czy nie mamy prognozy pogody. Zabraliśmy wydruk z portu w Trogirze. Ich jacht cumuje jakieś sto metrów od naszego. Na kolację potężna porcja spagetti z sosem Bolonesse i mięsem zakupionym przez Darka.
Noc jest niespokojna sprawdzamy poziom morza, bo zaczął się odpływ. Nie ma wachty na pokładzie, ale trzeba czuwać. Poprawiamy z Michałem obijacze, żeby dobrze chroniły burtę łódki. Ale najgorszy jest jeden dźwięk. Słyszałem go już wcześniej, ale tej nocy staje się naprawę dokuczliwy. Tak jak byśmy mieli przeciek. Sprawdzamy po kilka razy zęzę, łazienkę, luki pod kojami i komorę silnika. Sucho, ale ciągle ten drażniący dźwięk.
I jeszcze jedna dodatkowa atrakcja. Zanim poszliśmy spać do jachtu podeszła kotka. Siedziała na nabrzeżu metr od nas i przyglądała się. Dostała kawałek kabanosa. Po jakiej pół godzinie odważyła się i wskoczyła na pokład. Mruczała i łasiła się. Zaglądała do kambuza, ale nie przekraczała progu. Dostała jeszcze kawałek, ale na koniec usunęliśmy ją z pokładu. W nocy wróciła. Łaziła po pokładzie i zaglądała przez okienka. W końcu… skubana wskoczyła mi na głowę i podrapała rękę pazurami. Co ją podkusiło. Przecież nie wiedziała co ją czeka wewnątrz. Darek wstaje, łapie ją i wypuszcza na zewnątrz. Ręka piecze...