Pospaliśmy do ósmej trzydzieści. Śniadanko z zapasów i odbijamy. Na dzisiaj przewidziany jest rejs do Skradina. Wychodzimy z zatoczki na "grot diesel'u", znaczy na silniku. Idziemy kursem wzdłuż wysepek na południe. Omijamy obszar wyłączony z żeglugi. Około trzynastej zaczyna wiać. Stawiamy genuę (foka, który jest większy od grota), a następnie grota. Na dwóch żaglach robimy siedem i osiem dziesiątych węzła. Prawie maksimum łódki na żaglach. Kładziemy pięknie jacht, balastując na sterburcie. To jest uczucie. Ale jazda. Nasz kolega tydzień wcześniej żeglował na Bałtyku, ale… głównie na silniku. Może nam zazdrościć.
Brakuje tylko spinakera, ale tę opcję darowaliśmy sobie na początek wypraw morskich. Może następnym razem.
Spod dzioba bryzga woda. Zamknięte okienka na pokładzie, żeby nie nabrać wody do kajut. Słonko ślicznie grzeje, krem opalający wskazany. Robimy kilka zwrotów przez sztag. Ćwiczymy sprawność załogi. Przydają się rękawiczki, bo liny potrafią łatwo zedrzeć delikatną skórę, nie nawykłą do kontaktu z czymś ostrym, przy dużym tarciu. Dla mnie to pierwszy raz. Na chwilę zamienić się ze szczura lądowego na wilczka morskiego - spełnione marzenie, po żeglowaniu na Galapagos. Ale tam to był jacht motorowy i nie takie wrażenia.
Wybieramy żagle, Michał ostrzy do wiatru. Próbujemy wyrobić maksimum szybkości. Mijamy kilka jachtów, dwa idą tym samym kursem w bliskiej odległości, w jednakowym przechyle. Ach, co za widok. Kolejny zwrot i wchodzimy do zatoki w kierunku Sibenika. Zwijamy żagle, dalej idziemy na silniku w górę rzeki Krka. Nasz cel to Skradin, port z którego odchodzą promy do wodospadów Krka. Prawie dwie godziny żeglugi rzeką, przechodzimy pod dwoma mostami. W przerwie robimy przegryzki. Kabanosy kupione w Polsce mają duuuuże wzięcie :)
Widać port. Marina nie jest duża, chociaż przybyło pomostów do cumowania od ubiegłego roku. Podchodzimy do kei. Wzorowe cumowanie obok Austriaków. Mooringowy na pomoście podaje cumę dziobową, rzucamy cumy do kei. Podejście naszego skippera na szóstkę. Facet chwali wykonanie manewru. Trap wyłożony, wychodzimy na pomost. Niestety, ponieważ to nowa część portu, nie ma jeszcze przyłączy zasilania energii i wody. Trudno. Mamy obiecane, że jeśli ktoś zwolni miejsce to nawet zostaniemy obudzeni, żeby uzupełnić zapasy na pokładzie.
Minęło kilka minut i po przecinej stronie do naszej kei ktoś właśnie wychodzi z portu. Zwolniło się miejsce. Świetnie. Powtarzamy manewry portowe. Zwalniamy cumy, Michał znów robi wzorcowy zwrot w basenie portowym i podchodzi do nabrzeża. Cumy rzucone, podebrane, zawiązujemy węzły knagowe (ćwiczenie "na luzie" bardzo się przydało). Mooringowy chwali: - And you are not good skipper, please stop kidding… :) I nie jesteś dobrym skipperem, weź nie żartuj sobie.
Michał jest dumny, bo od ubiegłego roku nie miał szansy jeszcze ćwiczyć manewrów na silniku. Podłączamy prąd, ładujemy akumulatory, komórki, laptopy… Lodówka po zasilaniu z silnika przechodzi na zasilanie zewnętrzne. To największy odbiornik energii na pokładzie. Trzeba uważać, żeby nie rozładować akumulatorów.
Idziemy się myć. Jest za mało pryszniców i toalet, ale to na szczęście to nie pełnia sezonu. Po myciu robimy kolację. Sprawdzamy zasięg wifi w porcie. Jest kilka hot spotów, ale każdy płatny. Wykupuję jedną godzinę, żeby poczytać wiadomości z kraju: powódź w Warszawie i w reszcie kraju. Wysyłam maile. Czas na spanie, bo już pierwsza...