Rano, z nowymi siłami ruszamy na Barranco Wall. Trzeba przyznać, że jest to jeden z ciekawszych fragmentów trekkingu. Chowamy kijki, którymi normalnie pomagamy sobie. Teraz bardziej przydatne będą ręce. Nie ma w tej wspinaczce nic niebezpiecznego, ale jest to miła odmiana. Ten dzień to chodzenie w górę i w dół. W efekcie lunch jemy niewiele wyżej niż śniadanie.
Ostatnie podejście się dłuży. Wokół albo goła ziemia albo głazy lawowe. Obóz widać już z oddali, ale droga jeszcze daleka. Pod koniec wychodzi słońce. I cale szczęście, bo wcześniej mocno padało. Mimo peleryny spodnie mam mokre. To samo buty. W środku chlup-chlup. X radzi zastosować metodę partyzancką tzn. po zmianie skarpetek włożyć nogi w torebki foliowe i dopiero potem w buty. W torebkach wchodzę na szczyt i schodzę aż na 3800 m.n.p.m. dnia następnego.
W Barafu Camp jest zimno, bardzo zimno. Wieje niesamowity wiatr (kilka godzin później mam się przekonać, że niesamowity wiatr miał dopiero nastać). W zawieszonych nad przepaścią toaletach świszczy. Nikt nie ma ochoty na rozmowy. Nawet specjaliści od żartów ucichli. Niektórzy z nich źle się czują. Po kolacji wszyscy zaszywają się w namiotach, próbują zregenerować siły, pospać chwilę. Wszyscy wiedzą, że zbliżająca się noc będzie ciężka.
Zasypiam, ale budzę się przed 23. Muszę wyjść do toalety. Wyjście na zewnątrz w środku nocy, na wysokości 4600, nawet w Afryce jest w stanie skutecznie obudzić człowieka. O 23.00 znajome skrobanie po namiocie – pobudka. Leżę jeszcze chwilę, delektując się ciepłem śpiwora i czekam aż X się wyszykuje. O 23.20 niechętnie opuszczam namiot i idę napić się herbaty i zjeść herbatniki. Hamadi tłumaczy jak będziemy iść. On będzie prowadził. Jeśli ktoś chce zejść Hamadi przydzieli asystenta. Jest pewien, ze wszyscy mają szansę wejść, ale ludzie nie są zbyt entuzjastycznie nastawieni.