Ubieram się ciepło. Dwie pary spodni, t-shirt, t-shirt polarowy, polar, gore-tex. Do tego czapka, szalik i rękawiczki. Gdy wychodzimy na szlak jest mi zimno. Wieje przenikliwy wiatr. Początkowo używam latarki czołowej, ale w zasadzie jest tak jasno (księżyc w pełni), że nie jest to potrzebne. Głowa zwieszona, patrzę na nogi osoby idącej przede mną. Czasami zamknę oczy i nie zauważam, jak wpadam na kogoś. Z czasem zaczynam chyba przysypiać, a przynajmniej nie bardzo pamiętam tę wielogodzinną wspinaczkę. Tempo bardzo wolne. Idziemy jak więźniowie, powłócząc nogami. Co jakiś czas Hamadi zatrzymuje nas i mówi: ODDYCHAMY. Z jednej strony jest to ulga, bo idąc, nawet tak wolno, ciężko złapać oddech. Z drugiej strony powietrze jest lodowate, a jak się zatrzymujemy robi się chłodno. W pewnym momencie odpada B. W końcu dochodzimy do Stella Point. Stąd na szczyt już blisko. Ale jednocześnie droga się dłuży. Co jakieś 20-25 m. muszę robić przerwy na złapanie oddechu. Mimo to doganiam (i przeganiam) A, której pomaga jeden z asystentów Hamadiego. Parę minut przed 7 docieram na szczyt. Wcześniej jeszcze obserwuję wschód słońca. Piękny widok. Najpierw chmury robią się pomarańczowe. Potem pojawia się – jak wystrzelona z armaty – kula słońca i szybko unosi się ku górze. Kili objawia całe swoje piękno. Pod tablicą na szczycie mnóstwo ludzi. Wszyscy chcą sobie zrobić zdjęcie. Tłok. Przekleństwa. Nerwy puszczają, bo ludzie zmęczeni po nieprzespanej nocy. C ma polską flagę. Robię sobie z nią zdjęcia. Kilka fotek grupowych i schodzimy.
Buty okazują się nie być najlepsze. Od schodzenia krwawią mi duże palce u obu nóg. Zamarznięta w nocy ziemia teraz zrobiła się sypka. Można by zjeżdżać na sandboardzie. Idę powoli. Nie ma już pośpiechu. Wraz z Y i C docieram do obozu po 12. Szczerze mówiąc droga, którą idziemy w żaden sposób nie przypomina tej, którą szedłem na szczyt. Upewnia mnie to w przekonaniu, że część wejścia przespałem ;)
W Barafu Camp 2-3 godziny odpoczynku. Zasypiam. Słońce nagrzewa namiot, w śpiworze jest cudownie, ale pora się zbierać. W Barafu nie ma dostępu do wody i musimy zejść na dół. Po lunchu ruszamy. Po wypoczynku palce bolą jeszcze bardziej. Idę wyjątkowo wolno, ale mam też świadomość, że nie ma pośpiechu. Razem z D i towarzyszącym nam Bacari spacerowym krokiem idziemy w dół. Bacari, zawsze lekko uśmiechnięty, sprawiający wrażenie człowieka myślącego bez przerwy o sensie życia, ma 28 lat i od 10 chodzi na Kili (na szczycie był już około 25 razy). Zaczynał jako tragarz. Obecnie jest asystentem przewodnika. Z czasem sam chciałby zostać przewodnikiem. W swojej rodzinnej wiosce ma sklep, którym pod jego nieobecność zajmuje się siostra. Chciałby studiować ekonomię oraz ożenić się, ale na to potrzeba mu pieniędzy. Rodzice Bacariego pochodzą z okolic Dodomy, mimo to nie czują się w Moshi wyobcowani. Nienawiść międzyplemienna jest obca Tanzańczykom. Tanzania to – jak mówi Bacari – peaceful country… Do Millenium Camp docieramy około 17. Lunch i spać. Wszyscy są wykończeni. Sił dodaje myśl o prysznicu. Już niecała doba…