Rano pobudka o 6:30 (czasu tanzańskiego, czyli 4:30 polskiego). Dzień zaczyna się od ginger tea. Aromatyczna herbata z imbirem ma z jednej strony nas rozbudzić, z drugiej zenergetyzować. Pierwsze 2-3 dni piję ją z przyjemnością. Potem na hasło "ginger tea" irytuję się. Wiem, że oznacza to koniec snu i wypełźnięcie z cieplutkiego śpiwora. Już samo to powoduje gęsią skórkę, a otworzenie namiotu sprawia, że zimne powietrze odbiera chęć do życia.
Ranek w Machame Camp jest słoneczny z ładnym widokiem na Kili. I tylko wymieniamy uwagi: daleko cholera, nie wiem czy dam rade itd. Drugi dzień jest raczej krótki jeśli chodzi o marsz. Do Shira Camp docieramy już około 13-14. Droga jest jednak raczej nieprzyjemna. Kamienie ją wypełniające są śliskie od padającego deszczu. Grupa idzie raźnie, a ja tymczasem zaczynam mieć problemy z oddechem. Gdy docieramy do obozu jestem strasznie zmęczony. Obóz całkiem przyjemny, z pięknym widokiem na Mt Meru. Tego dnia po raz pierwszy poznajemy naszego przewodnika Hamadiego. Hamadi jest wysokim gościem, o bliżej nieokreślonym wieku. Kili to wszystko czym się zajmuje. Budzi naszą sympatię swoim polskim. Jego zbieramy się, idziemy, oddychamy wywołują uśmiech na naszych twarzach.