Podróż Tanzania: Kilimandżaro i nie tylko... - Czas na Kili



2010-02-26

Moje marzenie o Kilimandżaro zaczęło się kilka lat temu. Siedziałem sobie jak zwykle w pracy. Praca była o tyle interesująca, że przez większą część roku zajmowała mi 4 godziny dziennie. Resztę czasu mogłem poświęcić na rozwijanie moich zainteresowań. A że Internet był szybki, szło mi dobrze. Czytywałem Katmandu Post, The India Times czy The Nigeria Tribune. Nie pamiętam już jak, ale pewnego dnia trafiłem na stronę, gdzie opisane było wejście na Kilimandżaro. Byłem już wówczas doświadczonym podróżnikiem, ale poza Europę jeszcze nie wyjechałem. Afryka, Kilimandżaro – brzmiało nierealnie. Poczytałem, pokalkulowałem i wyszło mi, ze póki co jest to nierealne i mnie nie stać. Zarabiałem wówczas jakieś 1500 PLN netto. Pomyślałem, pokombinowałem, pokalkulowałem i wyszło mi, że w marcu 2010 powinienem mieć już wystarczająco dużo kasy, a i zdrowie powinno mi na to pozwolić, żeby wejść na Kili. Tak też się stało.

 

Rano jedziemy dwoma busami do Machame Gate (wysokość 1800 m; wszystkie wysokości są orientacyjne; w Internecie można znaleźć różne wersje). Machame Route (zwana tez Whiskey Route), którą mamy podążać przez następne parę dni uchodzi za jedną z ładniejszych, cięższych ale dających duże szanse na wejście na szczyt. Szybkie wejście na stosunkowo dużą wysokość i aklimatyzacja tam pozwala na nocny atak na szczyt.

 

Tragarze rozdzielają miedzy siebie nasze plecaki. Każdy może nieść na głowie maksymalnie 20 kg., w związku z tym przed wejściem na szlak wszystkie pakunki są ważone. To oraz obowiązek rejestracji wszystkich wchodzących do parku (za każdy dzień pobytu trzeba słono zapłacić) zabiera sporo czasu. W ostatnim momencie kupuję sobie za 3000 szylingów pelerynę. Miała okazać się baaaardzo potrzebna, bo dnia bez deszczu na tej wyprawie nie było. W końcu o 12:30 ruszamy na szlak. Podejście zaczyna się dosyć łagodnie. Szeroka droga, po której jeżdżą samochody wiedzie przez las deszczowy. Jego bujna roślinność budzi podziw. Liany, mchy, zieleń wszędzie. Po jakiejś 1,5h zaczyna padać. Zbiega się to w czasie z porą lunchu. Nasza ekipa (która w sumie liczy może ze 40 osób: tragarze, kucharze, przewodnik i jego asystenci) sprawnie rozkłada namiot-mesę i przygotowuje pierwszy posiłek. Od tej pory scenariusz jest podobny. Najpierw zupa: raz lepsza, raz gorsza, ale zawsze ciepła i jadalna. Dyniowa, marchewkowa, jarzynowa. Smak tak naprawdę dużo się nie zmienia. Na drugie jakiś makaron czy ryż. Do tego sos. Czasami gotowane ziemniaki. Przeciętne. Do tego nieśmiertelna herbata Kilimanjaro, która na wyższych wysokościach nie chce się zaparzyć. Inni popijają też kawę – nie próbuję. Posiłki są w zasadzie jedynymi momentami, kiedy grupa jest razem. Na co dzień (poza drugim obozem, gdzie docieramy szybko, bo już około 13-14) raczej wszyscy szybko chowają się w namiotach i ciepłych śpiworach. Zmęczenie, problemy z oddychaniem, nie zachęcają do ekscesów towarzyskich.

Po lunchu ruszamy w górę. Deszcz praktycznie ustaje. Można wiec delektować się lasem deszczowym. Do obozu docieramy około 18. Zaczyna się już robić ciemno gdy namioty zostają rozstawione. W sumie 7 namiotów, w każdym 2 osoby plus ich bagaże. Mimo, iż namioty są dobre to ciężko mówić o komforcie. Zwłaszcza rano, gdy wszystko jest zawilgotniałe. W związku z tym, że musimy się rano wcześnie zbierać część rzeczy wędruje mokra. A gdy w ciągu dnia pada deszcz, wilgotnieją one jeszcze bardziej.

  • Machame Gate
  • Machame Gate
  • Machame Gate
  • Pierszy postój
  • Machame Camp
  • Machame Camp