Rano ostatni spacer po Mto Wa Mbu. Wychodzę z terenu hotelu i momentalnie zaczepiają mnie sprzedawcy. Tak będzie przez następne 3 godziny. Z czasem znajduję na nich sposób: oferuję absurdalnie niskie ceny. Za coś co normalnie kupuje się za 5 USD, oferuję jednego. Zbija ich to z tropu. Innym razem proponuję za przepiękną, ogromną rzeźbę Masajki, stary scyzoryk znaleziony na lotnisku JFK z Nowym Jorku. Nie wiedzą jak się do tego ustosunkować…
Po południu wyjazd. Część Kili-grupy jedzie do Nairobi (i do kraju), część na Zanzibar, ja zaś do Arushy. Do Arushy dojeżdżamy około 14. Kierowca zawozi mnie pod wskazany przeze mnie, znaleziony wcześniej w przewodniku, hotel (Crown Hotel). Arusha, większa od Moshi, bardziej ruchliwa niż Dar, pełna ludzi. Ledwo wchodzę do hotelu, rozpoczyna się ulewa. Ulewa, jakiej w Europie się nie uświadczy. Po prostu jakby ktoś tam na górze kran odkręcił. Miły recepcjonista informuje mnie, że część urządzeń nie działa, bo nie ma prądu, a agregat zaspokaja jedynie najważniejsze potrzeby. W związku z tym telewizji sobie nie pooglądam. Z pokoju hotelowego widok na slamsowatą część miasta – ludzie siedzą na ulicach próbując sprzedać nikomu niepotrzebne towary. Jakaś kobieta ma miskę pełną bananów, ale nikt nawet się nimi nie zainteresuje…
Szybki prysznic. Gdy jechaliśmy do hotelu wypatrywałem jakiejś restauracji gdzie mógłbym zjeść coś fajnego, ale restauracje nie są najpopularniejszym miejscem w Tanzanii. Nawet w Dar były z nimi problemy. W międzyczasie przestaje padać. Według przewodnika w okolicy powinna być hinduska knajpa. Wyruszam na podbój miasta. Gdy odchodzę wystarczająco daleko od hotelu, żeby moc całkowicie przemoknąć w razie deszczu, pora deszczowa odzywa się ponownie. Niezrażony strugami deszczu, raczej rozradowany jego ciepłymi strumieniami, maszeruję ulicami miasta wzbudzając uśmiechy politowania i przyciągając zdziwione spojrzenia. Rzekoma knajpa jakoś umyka mojej uwadze. Trafiam jednak na postój taksówek. Akurat potrzebuję transport na lotnisko dnia kolejnego. Pierwszy zagadany taksówkarz wydaje się być przerażony myślą o tak dalekiej jeździe (zapewne wie, że jego samochód nie ma prawa czegoś takiego wytrzymać). Kolejni są już bardziej otwarci na negocjacje. W końcu ustalamy, że przyjadą po mnie o 10.30 pod hotel. Uzgadniamy cenę = 40 USD. Podczas rozmowy jeden z interlokutorów (jeden jest od gadania, drugi od kierowania; tak samo będzie następnego dnia w samochodzie) non-stop patrzy się na moje stopy. Dopiero po wszystkim orientuję się, że to krew płynąca z moich zranionych podczas zejścia z Kili paznokci tak zahipnotyzowała owego autochtona. Obawiając się jakiegoś zakażenia wracam do hotelu.
Po przebraniu się, podejmuję kolejną, tym razem już udaną próbę znalezienia knajpy hinduskiej (Big Bite). Okazuje się jednak, ze moja wytrwałość nie zostaje nagrodzona. Brak prądu powoduje, ze coca-cola jest ciepła, a brak klientów sprawia, że w moim chicken tikka masala lądują – wbrew nazwie – kawałki wieprzowiny. Nie mając pieniędzy na nic innego muszę się zadowolić owym pseudo-kurczakiem. Zaspokoiwszy głód wyruszam na zwiedzanie miasta. Po przejściu koło zaniedbanego cmentarza z połamanymi i powykrzywianymi krzyżami trafiam do bardziej luksusowej części miasta. Nadjeżdżają akurat weselnicy. Głośna, ładnie ubrana grupa. Koncertują na trąbkach. Panny młodej jakoś wyłowić z tłumu nie jestem w stanie. Ludzi w tej okolicy jakby mniej. Mniej życia.