Rankiem dnia następnego jedziemy do Ngorongoro. Ngorongoro to rezerwat krajobrazowo-zwierzęcy położony w dawnym kraterze wulkanicznym. Droga tam zajmuje nam parę godzin. Ale warto. Zanim dotrzemy do krateru jesteśmy zmuszeni zatrzymać się. Chcemy porobić zdjęcia żyraf, które przystanęły przy szosie i zaczęły zajadać się liśćmi drzew. W pewnym momencie jedna z nich podejmuje decyzję o przejściu przez ulicę. Wszyscy chwytają za aparaty... Do Ngorongoro docieramy ostatecznie koło południa. Załatwianie formalności trwa sporo czasu. Zdaje się, że dlatego, że liczba pojazdów, które mogą przebywać jednocześnie na terenie rezerwatu jest ograniczona. W końcu ruszamy. Gdy samochody zatrzymują się na krawędzi krateru (około 2200 m.n.p.m.), z której rozpościera się przecudny widok na faunę i florę Ngorongoro, milknę oszołomiony jego pięknem. Pierwsza myśl: tam w dole jest raj. Po kolejnych kilkunastu minutach jesteśmy na dole (jakieś 600 metrów niżej) a tam: słonie, lwy, zebry, nosorożce, flamingi różowe, bawoły … Pomiędzy nimi przechadzają się nasze bociany. Oszałamiające widoki. Gdzieś w tyle głowy jest myśl, że rezerwat jest trochę sztucznie kreowany, mimo to pozostawia niezapomniane wrażenie.
Śpimy w Mto Wa Mbu. Położone niedaleko jeziora Manyara obfituje w komary. Szybko idę więc do pokoju. Tam jednak zadomowiły się już (w dużych ilościach) 2-3 centymetrowe, skoczne insekty. Przeganiam je z łóżka i zasłaniam się moskitierą. Ta jednak musi mieć jakieś dziury bo kiedy decyduję się zrobić ostatni przegląd pościeli przed zgaszeniem światła odkrywam pod poduszka dorodnego osobnika. Liczył chyba na przyjemną noc. Wytrącony z letargu macha nieporadnie czułkami po czym ginie pod uderzeniem przewodnika Lonely Planet Tanzania. Ten tym razem mnie nie zawiódł…