Rano już nie mogę pić ginger tea. Mdli mnie już na sam zapach. Śniadanie mnie odrzuca. Zjadam jedynie naleśniki, które zawsze mi smakowały. Robimy zrzutkę na napiwki dla ekipy opiekującej się nami. Sprawili się bez zarzutu. Od każdego z uczestników wyprawy wychodzi po 150 USD. Droga powrotna się dłuży. Robię dużo zdjęć lasu deszczowego. Jest dziki i piękny. Po drodze trafiamy na mrówki, które budują coś na kształt mrówczej autostrady. Podział ról jest wyraźny: strażnicy, robotnicy. Zwierzęta tutaj fascynują. Do Mweka Gate docieramy około 14. Pierwsza coca-cola od tygodnia smakuje bosko. Pierwsze piwo – niczym ambrozja. Jemy ostatni lunch przygotowany przez nasza ekipę. Zaczyna padać deszcz – jak to było w zwyczaju każdego dnia tego trekkingu. Tłumy sprzedawców pamiątek oznaczają powrót do cywilizacji. Kupuję sobie t-shirta ze sparafrazowanym sloganem NIKE: Kilimanjaro – Just Done It.
W hotelu upragniony prysznic – nigdy wcześniej nie czułem się tak świetnie. Wieczorem świętujemy zdobycie Kili i urodziny F. Lider całej wyprawy rozdaje oficjalne dyplomy poświadczające wejście na Kili. Leje się piwo. Y porywa do tańca kelnerkę. Mimo zmęczenia tygodniowym trekkingiem, świętujemy do późna…