Podróż México... do trzech razy sztuka* - Małpy na jeziorze



2008-11-03

Catemaco, Catemaco, Catemaco... Trochę się zaniedbałem i teraz trudno mi się znów wkręcić. Sporo kilometrów za nami, a ja ciągle muszę myślami wracać do Catemaco... Ok! Po kolei...

W okresie meksykańskich wakacji, świąt i kilku długich weekendów, Catemaco pełne jest rodzimych turystów. Poza sezonem to cicha i nudna mieścina, w której ciszę zakłóca tylko szum fal jeziora, nad którym leży. Właśnie jezioro, jedno z większych jezior w Meksyku, było głównym, i chyba jedynym, celem naszego wypadu do Catemaco.

Coś na kształt dworca autobusowego znajduje się na dalekich przedmieściach. Do jeziora, które wydaje się leżeć dość blisko, idzie się stąd przynajmniej pół godziny. Miasto nie robi żadnego wrażenia. Ani ładne, ani brzydkie, ani czyste ani brudne... Zwykła mieścinka. Nieco ciekawiej, ale tylko nieco, jest na nabrzeżu. Tu, pod dachami z liści palmowych, kryją się puste knajpy, a po deptaku spacerują bezrobotni właściciele łodzi wycieczkowych.

Jak wszędzie, zaczęliśmy od przetestowania lokalnego menu. Oczywiście rybnego. Nic zachwycającego. A w dodatku kelner uparcie próbował wcisnąć nam jakąś bardzo drogą rybę, twierdząc, że ta którą wybraliśmy jest pełna ości i niemal niejadalna. Mój hiszpański nie jest może najlepszy, ale wystarczający, żeby wyjaśnić i zamówić dokładnie to co chcę. Trochę to trwało, ale niezadowolony kelner w końcu pogodził się z przegraną.

Szczęśliwsi, bo z pełnymi brzuchami, rozejrzeliśmy się trochę po nabrzeżu, ale nie minęło więcej niż pięć minut, kiedy przykleił się do nas jeden z właścicieli łodzi pływających po Laguna de Catemaco. Cenę - 450 pesos za półtoragodzinny kurs po jeziorze - uznaliśmy niedorzeczną. Targi skończyły się na 340. A dodam, że oficjalny cennik wisi przy nabrzeżu...

Z wody Catemaco prezentuje się zdecydowanie lepiej niż z lądu. Wieże kościelne wystające ponad korony palm, kolorowe łodzie, mola... Taka meksykańska sielanka.

Gdy miasteczko znika z pola widzenia, uwagę przyciągają góry i wulkany, którymi Laguna jest otoczona.

Nasz przewoźnik, któremu towarzyszył uczący się fachu syn, co chwilę podpływał do brzegu, żeby pokazać nam a to ptaki, a to niezwykłą roślinność, a to... krokodyle. Niestety, nie prawdziwe. W sumie to nawet nie krokodyle, a jednego. Tzn. wyspę, która kształtem rzeczywiście cocodrila przypomina.

Na innej wyspie, Isla de los Monos, żyją za to jak najbardziej prawdziwe makaki, które z Tajladnii sprowadził tu Uniwersytet Veracruz. Małpy mają się chyba nieźle, bo na turystów nie zwracają szczególnej uwagi. Ba! Większość z nich chowa swoje czerwone twarze, ciekawskim przybyszom pokazując jedynie tyłki. Odrobinę małpiej przychylności można zdobyć tylko łamiąc lekko zasady obowiązujące na jeziorze, czyli podkarmiając makaki pomidorami. Wtedy, łaskawie, schodzą na dziób łodzi i szczerząc kły zabierają łakocie.

Nad jeziorem leży też park ekologiczny (nie pamiętam nazwy, bo to jedno z tych fantastycznych, trochę za długich indiańskich słów) chwalący się pozostałościami prawdziwej, dziewiczej, tropikalnej selwy. To, między innymi, tu, obok opisanego wcześniej Salto de Eyipantla, kręcono "Apocalypto" Mela Gibsona.

I jeszcze kilka słów o naszych sternikach. Oczywiście na dzień dobry wzięli nas za gringos, czyli Północnych Amerykanów. Kiedy wyjaśniłem młodemu, że jesteśmy z Polski, przytaknął, a na moje pytanie czy wie gdzie to jest odpowiedział: "si, en Estatdos Unidos". Dopiero ojciec wytłumaczył mu, że na świecie są inne kraje, np. Guatemala, El Salvador, czy Belize...

Młody najwyraźniej chciał też się trochę przed nami popisać i kiedy ojciec oddał mu stery, zaczął trochę szaleć. Dwie minuty później siedział już smutny ze spuszczoną głową na miejscu pasażera.

Tym razem nie mieliśmy problemów z powrotem. Złapaliśmy autobus jeszcze przed dworcem i po dwudziestu minutach i stu topes byliśmy znowu w San Andrés Tuxtla. Załapaliśmy się akurat na pompatyczno-patriotyczny spektakl, pod tytułem "opuszczanie flagi". Jakieś biedne, małe dzieciaczki z podstawówki, urzędnicy z pobliskiego magistratu zamęczali przemówieniami i hymnami: narodowym, stanowym i miejskim. Swoją drogą, hymn Veracruz, to chyba najweselszy hymn jaki słyszałem!


[info:
Autobusy Salto de Eyipantla do Catemaco jeżdżą dość rzadko. Dlatego najlepiej złapać autobus jadący do San Andrés Tuxtla (6 pesos), wysiąść na skrzyżowaniu w Sihuapan i tu łapać autobus do Catemaco (kolejne 6 pesos). Autobus z Catemaco do San Andrés Tuxtla kosztuje 10 pesos i można go złapać na całej długości głównej ulicy miasteczka, albo na przystanku na rogatkach.
Według cennika wiszącego na nabrzeżu, wynajęcie łodzi (!!!) na póltora-dwugodzinny rejs po jeziorze kosztuje 450 pesos. Cena jest stała bez względu na liczbę płynących osób (do, zdaje się, 6-8 osób). Poza sezonem można się jednak ostro targować.]

  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Laguna de Catemaco
  • Catemaco
  • Catemaco
  • Catemaco
  • Catemaco
  • Catemaco
  • Catemaco... miejscowe dzieciaki
  • Catemaco... miejscowe dzieciaki
  • Catemaco... miejscowe dzieciaki