Wtorek, trochę przymusowo, spędziliśmy w San Andrés. Najwcześniejszy autobus do Villahermosa odjeżdżał o 20., więc musieliśmy się jakoś zorganizować.
Zaczęliśmy od urzędu miejskiego, w którym oprócz trochę tandetnego muralu na głównej klatce schodowej, jest też biuro informacji turystycznej. O dziwo, w informacji nie mieli absolutnie żadnych materiałów na temat miasta. Nic! Sporo o okolicach - dalszych i bliższych, ale samo San Andrés jakby nie istniało.
Na szczęście koleś wcinający lody wśród stert papierów, wiedział co i gdzie jest. Wytłumaczył nam jak trafić do muzeum i fabryki cygar, po czym, z głupią miną, stwierdził, że to właściwie wszystko.
Muzeum Regionalne, kilka kroków od głównego placu to raczej maleńka izba historyczna. Choć części eksponatów pozazdrościłoby mu nie jedno muzeum na świecie. Myślę oczywiście o różnych prekolumbijskich wykopaliskach.
Zdecydowanie ciekawsza i naprawdę godna polecenia jest fabryka cygar. Będąc na Kubie darowałem sobie tę atrakcję, więc mając kolejną szansą nie odpuściłem. Fabrica de Puros Santa Clara, to podobno jedna z lepszych fabryk w Meksyku. Nie wiem czy to możliwe, biorąc pod uwagę jej miniaturowe rozmiary, ale tak twierdził facet, który nas oprowadzał...
Do fabryki wchodzi się prosto z ulicy. I to od razu na "halę produkcyjną", na której przy kilkunastu stolikach, ćmiąc własne, poślinione ogryzki, kilkudziesięciu pracowników, z niezwykłą zręcznością i prędkością, z kilku rodzajów liści tytoniu, zwija cygara, które później wędrują do sklepów na całym świecie.
Po skręceniu, cygara są segregowane według koloru i jakości, po czym pakuje się je do rożnych pudełek. Te najlepsze do cedrowych szkatułek z czujnikami wilgoci, a te zwyczajne w papierowe kartoniki. Są też, oczywiście, edycje specjalne. Na przykład bardzo długie cygara do cięcia przez klienta, albo palenia przez kilka godzin, pakowane w przeróżne opakowania (o czym wspomniałem), albo... w kształcie penisa! Niekoniecznie naturalnej wielkości:-)
A wszystkiego dowiedzieliśmy się od kolesia, który początkowo absolutnie nas ignorował, biorąc nas za Amerykanów. Kiedy, jakoś przypadkiem wydało się, że jesteśmy z Polski, stał się naprawdę przemiły i pokazał nam wszystko, łącznie z miejscami do których nie można było wchodzić nawet pracownikom. Oczywiście "pornograficzne edycje specjalne" też on nam pokazał. Tak... Dobrze czasem być Europejczykiem...
Aha... Byłbym zapomniał. Już pierwszego dnia w San Andrés, w drodze z dworca do hotelu, zauważyłem dziwnie znajomo brzmiący szyld. Ale tylko mi mignął, więc nie byłem pewny. Mając nadmiar wolnego czasu wróciliśmy w to miejsce i znaleźliśmy... Zakład Pogrzebowy Korlowski. Czynny 24 godziny na dobę... Niestety, ten który użyczył nazwiska firmie, już wiele lat temu sam skorzystał z jej usług, ale podobno żyje jeszcze jego córka. Nie udało nam się jej spotkać, bo w zakładzie urzędował tylko gość, który pasowałby raczej do salonu tatuażu, albo undergroundowego sklepu muzycznego.
I to praktycznie wszystko, co w San Andrés można zobaczyć. Pokręciliśmy się jeszcze trochę wokół targu, pozaglądaliśmy w mniej uczęszczane zakamarki, zjedliśmy coś i ruszyliśmy do Villahermosa.