Doszliśmy... Mimo deszczu i ciemnych uliczek jakoś trafiliśmy do Centro Cultural de los Lagos - rewelacyjnego ośrodka kultury w parku nad jeziorem. Centrum mieści się w starym, ogromny domu, z wielkimi oknami i balkonami.
Jak przystało na Święto Zmarłych, już od wejścia było strasznie. Półmrok, dekoracje, kadzidła i zjawy na szczudłach odziane w prześcieradła. Trafiliśmy akurat na jakieś przedstawienie. "Jakieś", bo niewiele zrozumiałem, ale sądząc po wybuchach śmiechu na widowni, musiało być zabawne. Łatwo się domyśleć, że dotyczyło śmierci, a raczej było szyderstwem z niej. Ubrani w trupie maski aktorzy popijali na scenie wino, tańczyli tango (taniec ze śmiercią?), a skecze (?) przerywały mroczne piosenki w stylu Chaveli Vargas.
Generalnie fajne doświadczenie, ale szkoda, że nie do końca zrozumiane. Poza tym, centrum ma nieźle zaopatrzony sklepik z pamiątkami, w którym można kupić książki, płyty i rożne gadżety. Wszystkie związane z Veracruz, a nawet ściślej, z okolicami Jalapy.
Moje poranne cierpienie, przedłożyło się na resztę dnia. Najwyraźniej pomyliłem kaca z bolesnym procesem aklimatyzacji gastrycznej, zwanym czasem zemstą Montezumy. Nie przedłużając szczególnie wieczoru, po skromnej kolacji (mimo wszystko, aż tak chory nie byłem!) zalegliśmy wcześniej, licząc, że kolejny dzień przyniesie słonce i lepsze trawienie.
Nie pomyliliśmy się tylko co do pierwszego... Od rana nad Jalapą świeciło ostre słońce. Kolorowe miasto, w ciepłych promieniach prezentuje się zdecydowanie lepiej!
Spacer zaczęliśmy od Katedry. Tu (niedziela) odbywała się akurat msza. Ja postanowiłem chyłkiem się oddalić, ale Mi Cariño została pomodlić się za nas dwoje. W tym czasie, korzystając z pogody, popstrykałem trochę góry otaczające miasto. Z chmurami rozdzierającymi się o ich szczyty i miastem w kolorach tęczy na dole, tworzyły widoki jak z pocztówek...
Resztę dnia mieliśmy spędzić "na zakupach", które jednak z założenia miały ograniczyć się raczej do oglądania. Pierwsze na liście znalazło się Mercado Jauregui, miedzy Revolución i Altamirano. To typowe, miejskie targowisko, więc dominują tu warzywa, owoce i przerażające mięso na hakach. Aha... przy okazji Święta Zmarłych, dodatkowy asortyment stanowią czaszki z lukru i czekolady. Lubie takie miejsca... Szczególnie ich zapach - mieszankę detergentów, intensywnych aromatów tropikalnych owoców, ziół, kadzideł i ciężkiego smrodu zaniedbania.
Z Jauregui, ulicą Revolución, która miała być szczególnie piękna, ale tak naprawdę nie wyróżniała się niczym na tle innych (może piękno ginie w natłoku?) wróciliśmy na główną ulicę Miasta, a stamtąd wiedzeni kobiecym instynktem Mi Amor trafiliśmy do Callejon Diamante. To targowisko zdecydowanie powstało dla turystów. Tutejszy asortyment to tylko i wyłącznie pamiątki. W dziewięćdziesięciu procentach chińszczyzna, ale trafiają się też perełki. W jednym ze sklepów znaleźliśmy genialne (!!!) pamiątki, które w popartowskim stylu przedstawiają motywy lokalne. Żeby było zabawnie, nie kupiliśmy nic, bo ciężko było się na cokolwiek zdecydować. Wszystko... Dosłownie wszystko było świetne! Ok, kupiliśmy kartki. Ale nie zwykłe pocztówki z widoczkami, tylko artystyczne zdjęcia z fantastycznymi ujęciami i (znowu) popartowskie wariacje.
Inna ciekawa galeria, miała w ofercie trochę bardziej tradycyjne gadżety. Chociaż też dalekie od sztampy i szablonów. Ja dokupiłem sobie zapatystkę do kolekcji, a Mi Amor wełnianą torbę... I po zakupach.
Dwa kroki od Callejon Diamante znaleźliśmy autobusową kasę biletową. W sumie pożyteczna sprawa. Kupiliśmy bilety do San Andrés Tuxtla na wieczór i poszliśmy do galerii Diego Rivery.
Zamiast prac mistrza, znaleźliśmy tu jednak wystawę wulkanów, autorstwa... (wpiszę jak sprawdzę:-) Rzeźby były słabe. Nawet bardzo. Nie tylko prymitywne, ale po prostu bez wyrazu. Za to płótna, malowane dziwną techniką wręcz przeciwnie. Mroczne, zimne, metaliczne... Rzeczywiście mające w sobie coś "wulkanicznego". Problem w tym, że myśleliśmy, że spędzimy tu trochę czasu, a uwinęliśmy się w kilka minut. Trochę psuło nam to koncepcje, bo w zasadzie Jalapa nie miała nam już nic do zaoferowania. To znaczy pewnie coś by się znalazło, ale nie chcieliśmy się zbyt oddalać od hotelu, żeby później nie gonić na autobus. Zgodnie uznaliśmy, że jednak lepiej było zabukować dużo wcześniejszy autobus.
Z moim nędznym hiszpańskim i raczej mizernym uśmiechem wróciliśmy do kasy biletowej, a tu... bardzo miłe rozczarowanie. Bez najmniejszych problemów i bez żadnej dopłaty, od ręki w 30 sekund babeczka przebukowała nam bilety na "za półtorej godziny". Jeszcze tylko szybki obiad i już siedzieliśmy w autobusie do San Andrés...