Dzięki temu, że pożegnalna imprezka, choć huczna, nie obfitowała w toasty, ostatni poranek w Meksyku mogliśmy zacząć w miarę wcześnie i w całkiem dobrej formie. Zanim reszta towarzystwa wygramoliła się z łóżek, my byliśmy już spakowani i gotowi do drogi. Chociaż do samolotu zostało jeszcze dziesięć godzin.
Mi Amor, która szybko zrozumiała, że meksykańska fiesta to nie szkółka niedzielna, pogodziła się też z faktem, że zwiedzać Miasto Meksyk będziemy mogli tylko przyjeżdżając tu albo incognito, albo na cały miesiąc. Spośród czterdziestu milionów atrakcji i ciekawostek największego miasta świata, chciała jednak tym razem zobaczyć jedną - Bazylikę Matki Boskiej z Guadalupe. Odmawianie kobiecie spotkania z Najświętszą Panienką byłoby nie tylko nieuprzejme, ale wręcz ocierałoby się o wykroczenia grzeszne! Od siebie, do listy życzeń dodałem Plac Tlatelolco i, korzystając z czasu jakim na TEJ ziemi obdarował nas pan na niebiosach (British Airways), po raz ostatni ruszyliśmy w miasto.
Obok wspomnianych gdzieś wyżej murales z Palacio Nacional, Plac Trzech Kultur (Plaza de las Tres Culturas albo Plaza Tlatelolco) to jedna z moich ulubionych atrakcji meksykańskiej stolicy. Chociaż nie lubię określenia "atrakcja" w odniesieniu do do miejsca tak naznaczonego przez historię. A tę upamiętniają dwie kamienne tablice.
Pierwsza wspomina dawne dzieje, gdy dwa obce sobie narody - Mexicas/Aztekowie i Hiszpanie - stoczyły tu ostatni, decydujący bój, kończący panowanie Boga Słońca i rdzennych mieszkańców tych ziem. Wbrew powszechnej niewiedzy, upadek azteckiego imperium nie oznaczał jednak powstania imperium (czy choćby jego namiastki) hiszpańskiego. Jak, chyba w najmądrzejszych w historii słowach, mówi tablica: "Nie była to ani porażka, ani zwycięstwo. Były to bolesne narodziny Narodu Metysów - dzisiejszych Meksykanów".
Bo rzeczywiście, dziś tylko znikomy procent mieszkańców kraju może uważać się za "czystych Białych", a zaledwie około dziesięciu procent za "prawdziwych Indian". Reszta, to potomkowie Malinche - pierwszej Indianki (przynajmniej legendarnie i symbolicznie), która urodziła dziecko nowego pana tych ziem...
--
Wyjdź, synu mój, wyjdź już z lędźwi moich, wyjdź owocu zdrady, wyjdź synu dziewki, wyjdź skurwysynu... najdroższy synku mój, wyjdź na ziemię, która nie jest już moją ziemią ani ziemią twojego ojca, tylko twoją... wyjdź synu, owocu dwóch wrogich sobie krwi... wyjdź, synu, aby wziąć w posiadanie dziedzictwo twoje, kraj, który powstał ze zbrodni i nietrwałych marzeń.
[Carlos Fuentes, Wszystkie koty są bure, za: Irena Kisielewska, Maria Stern, Meksykańskie ABC, Iskry, Warszawa 1977]
--
Równie krwawe i równie bolesne wydarzenia miały tu miejsce czterdzieści lat temu. Domagających się demokratyzacji i kilku ulg studentów, zmiażdżyła potężna machina wojskowa. Rządzący chcieli zapewnić sobie spokój przed majacą rozpocząć się za kilka dni olimpiadą. Zapewnili sobie otwartą i krwawiącą do dziś ranę...
Zdecydowanie mniej emocji budzi (choć mogłoby się wydawać inaczej) Sanktuarium Matki Boskiej z Guadalupe, przez Meksykanów nazywane po prostu la Villa - od nazwy dzielnicy, w której się znajduje. Przyznam szczerze, że nie potrafię mówić ani pisać o tym miejscu bez lekkiej ironii. Szanuję uczucia religijne innych, bez względu na wyznanie, ale... No właśnie!
Nie potrafię połączyć objawień Matki Boskiej, z gigantycznym kompleksem handlowo-rozrywkowym. Stragany z dewocjonaliami zaczynają się już na kilka kilometrów przed bazylika, a jej podziemia kryją (nie)zwyczajny hipermarket z Jezusami, Świętymi Judami i Antoniami, Matkami Boskimi... pod wymiar i w dowolnych kolorach. Na powierzchni natomiast gra muzyka, grupy taneczne z całego kraju, a nawet z całej Ameryki Łacińskiej, prezentują swoje programy artystyczne, wierni klaszczą i podśpiewują...
Nie znajduje wspólnego mianownika dla religijnej ekstazy pielgrzymów, często udręczających się w drodze do świętego obrazu, z ostrzeżeniami przed grasującymi tu masowo kieszonkowcami...
Nie umiem w końcu wyjaśnić, jakie cudowne właściwości ma mydło w płynie z wizerunkiem Najświętszej Panienki. Czyżby zmywało wszystkie grzechy?
Poznałem już trochę synkretyczną meksykańska duszę, jednak tego religijnego jarmarku nie ogarniam. Zupełnie odwrotnie niż Moja Lepsza Połowa, która od początku do końca czuła się tym zadziwiającym sanktuarium jak ryba w wodzie.
Ech... Rzeczywistość - paskudna zmora, przed którą skutecznie kryliśmy się przez trzy tygodnie, w końcu nas dopadła. Trochę łez, uścisków, babcinych błogosławieństw i całusów w czoło... A dziesięć godzin później wyjątkowo słoneczny jak na listopad Londyn...