Aha... Przypomniało mi się! Zaopatrzenie w trunki zobowiązali się załatwić Mario i Diego (od wielu lat facet Amarylis, o którego Sergio - jej ojciec - jest chorobliwie zazdrosny). Znają jakiegoś typa, który (oczywiście nielegalnie) sprzedaje alkohol ze stref bezcłowych. "Po zakupy" wybrałem się z nimi. Im bliżej byliśmy celu, tym większe wątpliwości ogarniały chłopaków, czy aby to nie był głupi pomysł, żeby mnie zabierać. Do supermarketu, jak się okazało, nie jechaliśmy...
Moja Rodzinka mieszka na Iztapalapie - bardzo nieciekawej (i to, bynajmniej, nie architektonicznie) dzielnicy Miasta Meksyk. Ich okolica (kolonie Escuadrón 201 i Heroes de Churrubusco) należy jednak do tych stosunkowo spokojnych. Na ulicach nie stoją wraki samochodów, świecą latarnie, ludzie uśmiechają się do siebie, a w towarzystwie miejscowych można tu nawet wyjść po zmroku na spacer.
Są jednak na Iztapalapie miejsca "gdzie nie warto się pałętać". Należą do nich cerros, czyli wzgórza. Od reszty miasta oddziela je swoisty pas ziemi niczyjej - estakady i miejskie arterie, jakieś zarośla, trochę trawy...
Gdy tylko wjechaliśmy na jedno ze wzgórz, chłopaków dopadł w swoje szpony strach. Diego wyłączył (!!!) światła i muzykę, a obaj z Mariem sprawdzili, czy na pewno zamknęli od środka drzwi. Choć to akurat praktyka codzienna i niemal odruchowa przy wsiadaniu do auta. Pozamykali okna i zaczęli nerwowo się rozglądać...
Uliczki cerros są wąskie i kręte, pozastawiane jakimiś sypiącymi się autami, wrakami, gruzem i masą śmieci. Światło dają tylko nieliczne działające latarnie i małe sklepiki otwarte do późna. Przed jednym z nich pojawiła się pierwsza przeszkoda. Ekipa kolesi wyglądających jak żywcem wyrwani z gangsterskiego filmu o przedmieściach Los Angeles albo Nowego Jorku, w najlepsze popijała sobie browarki na wąskim chodniku i ulicy.
Diego bardzo wolno podjechał na odległość dającą możliwość szybkiego wycofania i... czekał. Nie zatrąbił, nie mrugnął światłami... Po prostu czekał. Goście nie kwapili się, żeby ustąpić drogi, ale po minucie-dwóch uznali, że można nas przepuścić i powoli się odsunęli, robiąc nam wąski przejazd. Po krótkim wahaniu, Diego ruszył. Powoli przejechał obok milczących ponurych twarzy, po czym czując się pewniej dodał gazu.
Cel naszej wycieczki znajdował się na tej samej ulicy, kilkadziesiąt metrów. Mario wyskoczył z samochodu i szybko schował się w bramie jakiejś rudery. My, oczywiście znów zaryglowani w aucie (co... bądźmy szczerzy... daje umiarkowane poczucie bezpieczeństwa), zawróciliśmy i z włączonym silnikiem, na biegu i nogą na sprzęgle czekaliśmy... Przyznaję, na początku cała sytuacja wydawała mi się dość zabawna, ale bladość i rozbiegany wzrok Diego sprawiły, że i we mnie zaczęły budzić się obawy.
- A co jeśli na nas ruszą? - zapytałem.
- Jedziemy!
- A jeśli nie zejdą z drogi?
- To ich problem. Jedziemy po nich.
- Co z Mario?
- Mario jest bezpieczny tam gdzie jest. Koleś, do którego poszedł jest tu ważny.
- No to skoro Mario jest bezpieczny, to my chyba też?
- Niekoniecznie. Najpierw musiałbym zadzwonić do tego gościa, żeby wyszedł i ustawił chłopaków, a na to mogłoby nie wystarczyć czasu.
Hmmm... Miłe perspektywy jak na ostatni wieczór w meksykańskiej stolicy.
Pięć, może dziesięć minut jakie spędziliśmy czekając na Mario, wydawały się wiecznością. Gdy w końcu wrócił, towarzyszył mu "ważniak" - niewysoki, sympatyczny grubasek, rzucający niezrozumiałymi dla mnie dowcipami, z których cała trójka śmiała się do łez.
Żeby ominąć podsklepową gangsterkę, Diego skręcił w pierwszą uliczkę i... utknął. Przejazd blokował z jednej strony wiekowy pick-up, a z drugiej hałda piachu. Nijak nie dało się przejechać, a co gorsza, nie było też mowy o zawróceniu samochodu. W tym momencie panika dopadła i mnie. Na wstecznym dojechaliśmy do ulicy obstawionej przez robos, jak mówili o nich Mario i Diego, i po kolejnym wahaniu ruszyliśmy...
Obyło się bez jakichkolwiek niespodzianek. Wszyscy odetchnęliśmy, można było otworzyć okna i włączyć muzę.
Szczerze mówiąc, nie wiem czy rzeczywiście coś nam groziło, ale trudny do ukrycia lęk chłopaków, a później wybuch radości, podpowiedziały mi, że następnym razem powinienem zostać w domu.