Na browarku w Plaza Prado, z widokiem na papantlańską Katedrę i podświetlony pomnik voladores, przy niezłych tacos al pastor, zdecydowaliśmy, że Veracruz może poczekać na (bliżej nieokreślony, ale raczej pewny) kolejny raz. Wybór był niełatwy, ale ostatecznie padło na Jalapę.
Z Papantli wyjechaliśmy koło jedenastej, z małym opóźnieniem. Po początkowej wspinaczce krętymi drogami, mniej więcej w okolicach Gutierrez Zamora, przyczepione do górskich zboczy bananowe plantacje i pastwiska z wychudzonymi, wielkouchymi krowami, zamieniły się najpierw w rzadkie zarośla, a po kolejnych kilku kilometrach... w gaje palmowe nad Zatoką Meksykańską! Widoki bombowe! Szczególnie, że droga dość kiepskiej jakości, wiec autobus strasznie się wlókł.
Droga krajowa nr 180 wiedzie dosłownie kilkadziesiąt, do kilkunastu metrów od plaży. Costa Esmeralda, bo tak nazywa się ten odcinek meksykańskiego wybrzeża, to praktycznie jeden wielki ośrodek wypoczynkowy. Ale nie w stylu Cancún, Acapulco, czy Puerto Vallarta. Przypomina raczej nasze nadmorskie kurorty z lat 80. (przynajmniej ja tak pamiętam Kąty Rybackie, Stegnę, czy Jantar), albo budowane bez ładu i składu osiedla domków letniskowych na Mazurach. Tyle tylko, że tu krajobrazy odrobinę niwelują brzydotę budowlanej samowolki.
Ciekawostka są tu zatoczki i jeziorka wrzynające się w ląd, nazywane tu lagunas. To chyba coś w rodzaju naszego Jeziora Łebsko. Niektóre są tak długie, że zbudowano nad nimi mosty.
Mniej więcej w okolicach Nautli (co prawda byliśmy tam tylko przejazdem, ale zaznaczam to miejsce ze względu na fajną nadbrzeżną trasę), droga znów skręca w góry, i po kilkudziesięciu kilometrach dociera do stolicy stanu Veracruz - Jalapy.