Wróciliśmy na śmietnisko, czyli na Mercado Municipal w San Cristóbal de las Casas. Ja przywykłem już do takich miejsc (żale nad Chamulą wynikają raczej z pewnego rozczarowania całością) i nie robią na mnie szczególnego wrażenia. Ot, po prostu trzeba uważać gdzie się stąpa, pilnować kieszeni i nie dać się namówić na kupno zupełnie niepotrzebnych rzeczy, jak suszone krewetki, sosnowe igły (te same, których używa się w indiańskich kościołach), zegarki z myszką Miki czy Che Guevarą, meksykańska pornografia (tylko dlatego, że Meksyk nagrywa DVD w innym systemie:-), itp, itd.
Tak, ja przywykłem, ale Magda - nasza tymczasowa towarzyszka - chyba nie, bo z grymasem obrzydzenia, jak najszybciej chciała się stamtąd wydostać. Lepiej poczuła się dopiero na niedalekim targu z rękodziełem. Tu trzeba już tylko uważać, by nie przepłacić.
Głód po całym dniu chodzenia wziął jednak górę nad nieodpartą kobiecą potrzebą kupowania (gotującej się zarówno w Magdzie, jak i Mojej Słodkiej Kobietce). Jeszcze tylko churros, oliwki i jakieś dziwne śliweczki w bardzo słodkiej i bardzo mocnej zalewie z tequili jako deser przed obiadem i już siedzieliśmy w "naszej" knajpie przy 20 de Noviembre, czekając na sopa azteca, quesadillas z kaktusem i pyszne tacos.
Nie wiem, czy to jakaś niedzielna tradycja, ale podczas gdy my zajadaliśmy się meksykańskimi smakołykami, głównym deptakiem San Cristóbal przemaszerowało przynajmniej kilka polskich wycieczek. Takich agencyjnych, zbiorowych, na których rządzi ciocia Krystyna z ZUS'u i pan Zenek, biznesmen z Małopolski... Skończyły się wakacje w naszym Meksyku, a zaczęły w turystycznym.
Piszę o tym, bo po pierwsze mam alergię na zorganizowane wczasy (tzn. gdybym przypadkiem miał w nich uczestniczyć; nie miałbym nic przeciwko ich organizowaniu za grubą kasę:-) Druga sprawa, właśnie sobie uzmysłowiłem, że do przyjazdu do San Cristóbal, praktycznie nie spotykaliśmy białych turystów. No, może z wyjątkiem Palenque. Przez więcej niż połowę trasy byliśmy dla miejscowych taką samą atrakcją, jak oni dla nas. Ok, jeszcze w Jalapie przemknęło nam kilka biało-różowych twarzy, ale to duży i poważny ośrodek uniwersytecki, więc mogli to być studenci z wymian międzynarodowych.
W San Cristobal, na południe od nikąd, w środku najbardziej zapuszczonego i zapomnianego stanu Meksyku, natknęliśmy się zaś... Ba! Zderzyliśmy się... z masą... turystów. I co najśmieszniejsze, wszyscy udają, że się wzajemnie nie widzą. To zresztą dość charakterystyczne. Turyści/podróżnicy spotykając się na totalnym zadupiu czy w tanich hotelach, lgną do siebie, wymieniają doświadczeniami i opiniami, itp. W tłumie podobnych sobie podglądaczy, starają się natomiast wzajemnie nie zauważać. Ech... Świat robi się zbyt mały. Nie zmienia to jednak absolutnie faktu, że miejsca takie jak San Cristóbal de las Casas warto odwiedzić. Nawet jeśli leniwie po nich spacerując, co chwilę obok przetacza się tabun "zorganizowanych" obrażonych na miejscowych i backpackerów, że wchodzą im w drogę. Oni nie mają czasu! Muszą się spieszyć. Już czeka na nich "indiański" przewodnik z przedstawieniem w Chamula, wieczorem mają spływ po Kanionie Sumidero, jutro muszą już być w Cancún, bo o 16...
Ja tam wolę iść na piwko. I Mi Amor... I Andrzej z Magdą. Szkoda tylko, że nie pamiętam nazwy knajpki, w której popijaliśmy już po raz kolejny. Gdyby ktoś przypadkiem odwiedzał San Cristóbal, podaje przybliżone namiary... Idąc od strony Zócalo, to zdaje się pierwszy pijacko-rozrywkowy przybytek po prawej stronie Real de Guadalupe. Happy hours trwają tu chyba cały dzień, a nawet jeśli nie... Jeden drink kosztuje 40 pesos, a dwa... 50. Przy czym po drugim człowiek czuje się doskonale, bo barmani alkoholu nie żałują. Poza tym obsługa jest świetna i rozrywkowa i przygrywa niezła muzyka - od rock'n'rolla, po transy; wszystko po hiszpańsku. Polecam!
------
* Tytuł zaczerpnięty z piosenki "El Estuche" (obrazek jest słaby, ale muzyka świetna) grupy Bakte, znajdującej się na świetnym składaku lokalnych kapel "Sonido del Pueblo". Płytka do kupienia w rastamańskim sklepiku Heart of Lion (?) przy Real de Guadalupe, kilka metrów od słynnego klubu Iskra. Niestety z siedemnastu numerów z tej płyty, udało mi się znaleźć tylko... dwa. Widać to prawdziwe, staroświeckie wydanie garażowe:-) Trzeci kawałek - "Dance Join" - to jeszcze jedna próbka twórczości Bakte. Ponoć najlepszego reggae bandu z Chiapas.