Podróż México... do trzech razy sztuka* - A po sąsiedzku? Spokój!



2008-11-09

Z Chamula, z najmilszym taksówkarzem w Chiapas, za 50 pesos podjechaliśmy do San Lorenzo Zinacantán. Facet zwracał się do nas tylko per señor/señores, czyli pan/państwo, a nie jak to jest przyjęte w Meksyku przez trzecioosobową formę grzecznościową usted/ustedes i zadawał mnóstwo niewinnych pytań dotyczących Polski. Ale... sam przyznał, że hiszpański zna tylko trochę, bo na co dzień mówi w języku tzotzil. Z daleka język ten przypominać może trochę polski i inne szeleszczące języki słowiańskie. Z bliska, o czym przekonać się mogliśmy kilkakrotnie, bo taksówkarz co chwilę zatrzymywał się na pogaduszki z kolegami spacerującymi po Chamula, brzmi jak... co najmniej chińszczyzna. W każdym razie bardzo egzotycznie.

Jadąc do Zinacantán bałem się, ze będzie to kolejne, tylko trochę mniej znane wydanie San Juan. Na szczęście kilkanaście kilometrów pustą, górską drogą, taksówkarz pokonał w parę chwil i niepewność zniknęła.

Główne skupisko Indian Tzotzil w Chiapas, już od wjazdu prezentuje się zupełnie inaczej niż Chamula. Przede wszystkim jest tu czysto! Przy czym muszę wyjaśnić tym, którzy mogliby mnie wziąć za nadwrażliwego estetę... Brudne ulice nie oznaczają w Meksyku kilku walających się papierków. Nie, nie... Pisząc o brudnych ulicach, mam na myśli gnijące resztki jedzenia, ludzkie i zwierzęce odchody, rozwalone samochody pozostawione na poboczach do biodegradacji, wszelkie możliwe odpady budowlane i wreszcie masę plastikowych i papierowych opakowań po wszystkim. To są brudne ulice! I takie właśnie NIE są ulice Zinacantán.

Miasteczko leży w bajkowej dolinie, na wysokości przeszło dwóch i pół kilometra nad poziomem morza, co sprawia, że panuje tu wyjątkowy, umiarkowany klimat. Zbocza otaczających je gór niemal szczelnie przykrywają foliowe tunele i szklarnie z daleka sprawiające wrażenie niezliczonych wodnych oczek, albo śniegu. Chociaż na ten ostatni jest tu, mimo wszystko, jeszcze trochę za ciepło.

Tutejsi mieszkańcy słyną w całym regionie jako doskonali ogrodnicy i hodowcy kwiatów. Być może ma to jakiś związek z ich zdecydowanie pogodniejszą naturą. Tu nikt nie patrzył na nas z niechęcią i gniewem. Wręcz przeciwnie. Odświętnie ubrani w tradycyjne, czarno-niebieskie stroje, odróżniające Zinacantańczyków od innych wspólnot Tzotzil, pozdrawiali i uśmiechali się. Dziewczęta i kobiety, chodzące zawsze parami, zapraszały (!!!) do obejrzenia swoich wyrobów, albo do odwiedzenia "fabrica de textiles" jak górnolotnie nazywały swoje domowe warsztaty. Wiem, to tylko inna, nieco delikatniejsza forma handlowego molestowania spod znaku "Daj! Kup! Pięć sztuk za dziesięć pesos!", itp, ale w tym wydaniu zdecydowanie mniej irytująca.

Oczywiście miasteczko nie jest idealne i sielskie. Wypada tak dobrze tylko w porównaniu z Chamula. I tu można spotkać zalanych w sztok Indian. Jeden z nich, na przykład, w najlepsze spał sobie na środku głównej ulicy. I tu bywa brudno, a publiczną toaletę można znaleźć "na węch". I także tu trafiają się podejrzliwe spojrzenia.

Podobnie jak w San Juan Chamula, największą atrakcją Zinacantán, jest kościół. Ten jednak, w porównaniu z konkurencją wypada zdecydowanie... hmm... bardziej cywilizowanie. Owszem, podłoga wyścielona jest igliwiem, a ze swoich ozdobnych gablotek zewsząd spoglądają uzbrojeni w lustra święci, ale wszystko jest tu jakby sterylne, jakby skopiowane... Bez tej uduchowionej improwizacji wszechobecnej w Chamula.

Co ciekawe, kościół Świętego Wawrzyńca składa się jakby z dwóch kościołów (kaplic?) i w obu trwały akurat modły. Nie prowadzili ich jednak księża, ale ubrani tradycyjnie starsi mężczyźni. Chyba że tutejsi duchowni hołdują innej modzie... Cała sytuacja przypominała zresztą bardziej zajęcia w szkole, niż msze. Siedzący grzecznie w ławkach wierni, bez najmniejszego szmeru wsłuchiwali się w ekspresyjne, wypowiadane tajemniczym językiem frazy "nauczycieli".

W tej świątyni również obowiązuje absolutny zakaz fotografowania. Obejmuje on też kościół z zewnątrz i plac przed nim, ale te ostatnie przepisy nie są egzekwowane zbyt surowo.

W miasteczku działa małe muzeum Sna Jsotz'. To znaczy podobno działa. Najpierw nie moglismy go znaleźć. Gdy już znaleźliśmy, nie mogliśmy uwierzyć. A gdy w końcu uwierzyliśmy, od przechodzącej obok kobiety dowiedzieliśmy się, że od jakiegoś czasu, kryta strzechą szopka, w założeniu prezentująca lokalne tkaniny i instrumenty, jest zamknięta. Gdybyśmy jednak przypadkiem chcieli zobaczyć tekstylia, możemy zajść do jej "fabryki".

Parę kroków od "muzeum" stoi drugi z miejscowych kościołów. Pod wezwaniem Świętego Sebastiana, o ile się nie mylę. Rzecz jasna i tu wielki znak informuje o sankcjach za fotografowanie wnętrz i obrzędów. Jego przestrzegania pilnowało zaś dwóch wyrostków, nie zwracających uwagi na to, że niektórzy z nas nagle zapragnęli zanieść swoje prośby do Boga. Nie odstępowali nas na krok i wygłupiali się w najlepsze, pilnując jednocześnie by "obcy" nie zbezcześcili ich miejsca kultu. Ja jestem ateuszem, a w gronie bliskich znajomych nawet szydercą w kwestiach wiary... każdej wiary... ale takie zachowanie uważam za zwykły brak szacunku dla gości i skrajną hipokryzję.

Gdy wróciliśmy do centrum, nabożeństwa (?) u Świętego Wawrzyńca już się skończyły. O dziwo, na placu przed kościołem stały... wszystkie ławki. Wewnątrz, na kolanach, parafianie zdrapywali z posadzki pozostałości świec. W kilka sekund dopadł nas miejscowy kościelny, który skasował nas odpowiednio za "zwiedzanie" świątyni. Zajęło nam to tylko chwilę, bo jak pisałem, w tym miejscu magii już nie ma. Pozostał tylko folklor...

  • San Lorenzo Zinacantán... Witamy!
  • San Lorenzo Zinacantán... odsypianie imprezy
  • San Lorenzo Zinacantán... dwie tradycje
  • San Lorenzo Zinacantán... tradycja razy dwa
  • San Lorenzo Zinacantán... Kościół Świętego Wawrzyńca
  • San Lorenzo Zinacantán... dzwonnica Kościoła Świętego Sebastiana
  • San Lorenzo Zinacantán... Museo Sna Jsotz'