Podróż México... do trzech razy sztuka* - Wszyscy Święci piją colę...



2008-11-09

W niedzielę rano, choć i tak z małym opóźnieniem, po średnim śniadaniu i kupnie nowego aparatu przez naszych świeżo poznanych współtowarzyszy, pojechaliśmy do San Juan Chamula.

Wioska leży zaledwie kilka kilometrów od San Cristóbal, ale to zupełnie inny świat. Co prawda, od jakiegoś czasu, odwiedziny wioski to punkt obowiązkowy w programach wszystkich lokalnych biur podróży, ale miejscowi najwyraźniej mają to gdzieś. Żyją swoim życiem, tak, jak w czasach gdy Słońce żywiło się ludzką krwią, a Bogowie przechadzali się po lasach, w płaszczach ze skóry pokonanych wojowników.

Najpierw jest zapach... Chamula pachnie wędzonką. Później jest smród... Chamula śmierdzi wędzonką, brudem, tonami śmieci walającymi się po ulicach i wyziewami alkoholowymi parującymi z mieszkańców. W niedzielę, w Chamula odbywa się duży targ, więc atak na zmysły jest zwielokrotniony. "Daj! Kup! Daj! Kup!" atakuje uszy. Zgniły zapach śmieci i dymu atakuje nos. Wielobarwne stroje i palące górskie słońce bezlitośnie napastują oczy...

Zastanawiająca jest liczba pijanych. Meksykanie uwielbiają się bawić. Kochają fiesty. Sam wielokrotnie brałem udział w imprezach z miejscowymi, ale nigdy nie widziałem, żeby upijali się do nieprzytomności. Żeby w alkoholowym amoku plątali się po ulicach. Żeby zamroczeni leżeli na chodnikach... W Chamula (może wyjątkowo przy okazji niedzieli?) to widok wręcz pospolity. Zadziwia też niechęć, a czasem nawet nienawiść w pijanych oczach miejscowych macho, będąca całkowitym przeciwieństwem pogodnego i przyjaznego nastawienia do przyjezdnych większości Meksykanów.

Inna ciekawostka... Znak, że "odcięte wioski indiańskie", to już przeszłość. Stara sztuczka na odpędzenie natrętnych sprzedawców, czyli udawanie Greka i mówienie po polsku, że nic się nie rozumie, tu nie przejdzie. Kilku-kilkunastoletnie dziewczynki odpowiadają wtedy "proszę kupić un de esto", wyciągając w naszą stronę ręce obwieszone sznurkowymi bransoletkami. Zabawne? Owszem, ale i znaczące...

San Juan Chamula słynie ze swojej głównej świątyni - kościoła Świętego Jana. Właściwie tylko po to zajeżdżają tu tłumy spragnione "prawdziwych, dzikich Indian". I właściwie tylko po to my tu przyjechaliśmy. I naprawdę warto przyjechać tu tylko po to, by przeżyć doświadczenie, którego w słowach opisać się nie da. Niestety, nie można go też przybliżyć na zdjęciach, bo w świątyni obowiązuje absolutny zakaz fotografowania. Pod groźbą zniszczenia sprzętu (przez urażonych mieszkańców) i kary pieniężnej (wymierzonej przez lokalne władze).

Wchodząc do kościoła się ze słonecznego placu, wkracza się w prawdziwą strefę mroku. Małe okna nie dają wiele światła, a poza tym, podobnie jak kiedyś białe ściany, pokryte są grubą warstwą sadzy z nieustannie płonących setek świec. Dym szczelnie wypełnia wnętrze świątyni, nadając jej charakter raczej jakiegoś magicznego centrum obrzędowego niż kościoła katolickiego. Nie ma tu też ławek, a wierni siedzą na podłodze pokrytej grubą warstwą długich igieł tutejszej sosny i wypalonych ogarków. Siedzą samotnie albo całymi rodzinami. Milczą lub w modlitewnym transie mamroczą swoje prośby w niezrozumiałym, lokalnym języku tzotzil. Przypomina to trochę buddyjskie mantrowanie. Co dziwne, nikt tu nie klęczy. Modlący się siedzą, stoją, albo pochylają w dziwnej, gimnastycznej pozycji. Oprócz modlitw i świec, Indianie przynoszą swoim świętym również dary. Najczęściej... coca colę, którą rozlewają w plastikowe kubeczki. Dla siebie i dla figurek na ołtarzach. Na "mszach" dla turystów podobno zabija się również kury i składa inne ofiary, ale... niech pozostanie to tylko turystyczną atrakcją.

O ile brak ławek można jeszcze jakoś wytłumaczyć, o tyle brak głównego ołtarza, jest czymś więcej niż zaskoczeniem. Na konstrukcji z pustych ram, która była, lub miała pełnić rolę ołtarza stoi jedynie małe, skromne, pomalowane na zielono tabernakulum. Wszystkich świętych rozstawiono przy bocznych ścianach kościoła. Spoglądają na wiernych ze zdobnych gablot, wszyscy wystrojeni i zaopatrzeni w lustra... Przed każdym ze świętych palą się dziesiątki świec, ale tylko przy kilku gromadzą się ludzie. Dziwne, że poza Judą Tadeuszem od spraw beznadziejnych, najbliżsi sercom Indian z Chamula, są święci, których imiona nic nie mówią. Najczęściej zresztą są to imiona indiańskie.

Na obrzeżach miasteczka, przy ruinach starego kościoła leży miejscowy cmentarz. Podobnie jak w przypadku głównej świątyni, tylko trochę przypomina te, do których przywykliśmy. Owszem, są tu groby, ale usiane tak gęsto, że właściwie nie sposób przejść pomiędzy nimi. Są tu też krzyże, ale po kilka na każdym grobie. Stoją jeden za drugim, w różnych kolorach świadczących o wieku zmarłych. Białe dla dzieci, błękitne dla młodych i czarne dla starców. Niewiele tu też, typowych dla meksykańskich cmentarzy, ogromnych... niemal pogrzebowych pałaców... grobowców. Podobnie jak podłoga w kościele, cały cmentarz, łącznie z grobami i krzyżami, przykryty jest grubą warstwą sosnowego igliwia. Pamiątką po Święcie Zmarłych jest zaś masa śmieci... opakowań po chipsach, butelek po coli, resztek owoców i domowego jedzenia... walających się wszędzie. Brakuje tu tylko żywych. Oprócz nas, turystów, na dużym cmentarzu nie było nikogo. Za to ścieżką obok, co chwilę przetaczali się pijani mężczyźni rzucający w naszą stronę groźne spojrzenia...

p.s. W Chamula nie można kupić papierosów! Chyba że jakieś zabójcze wynalazki na sztuki!

  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula
  • San Juan Chamula