Rano już wiedzieliśmy, że nie uda nam się tak łatwo wydostać z San Cristóbal. Miasto ma w sobie coś takiego, co sprawia, że chce się tu po prostu być. Nawet jeśli nic się nie robi, nic nie zwiedza...
Chociaż my akurat nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Lekko zmarznięci (po czterdziestostopniowych upałach z Villahermosa, trochę trudno przywyknąć do nocnych 5-6 w San Cristóbal) i trochę bardziej niezadowoleni ze śniadania w hotelowej knajpce, spacer po mieście zaczęliśmy od poszukiwań "dworca" colectivos (takie zbiorowe taksówko-autobusy) do San Juan Chamula i San Lorenzo Zinacantán - dwóch indiańskich wiosek niedaleko San Cristóbal.
Terminale - taką szumną nazwą określa się podwórka, z których odjeżdżają colectivos - znajdują się kilka uliczek na północ od miejskiego targowiska. Targowisko to miejsce zdecydowanie nie dla estetów! Typowo użytkowe, zupełnie nie turystyczne Mercado Municipal jest brudne (delikatnie mówiąc), pachnie (lub śmierdzi) wszystkim co można na nim znaleźć (od mniej lub bardziej egzotycznych owoców i warzyw, przez mięso i ryby, po przygotowywane w polowych warunkach jedzenie), a wygląda...
Wygląda jak ludzie, którzy na nim pracują, i którzy z niego korzystają. Przeważają Indianie. Chociaż głównie jako kupujący. Handel zdominowali bardziej "cywilizowani" miejscowi. Rożni ich niewiele. Raczej światopogląd i stroje, niż korzenie. Ci "cywilizowani" wyglądają... normalnie, jak każdy z nas. Ci prawdziwi noszą tradycyjne stroje - rożne w zależności o tego, z której z wiosek pochodzą - są poważni i... hmmm... smutni. Przemykają szybko i w milczeniu, a ich stosunek do reszty świata wydaje się połączeniem strachu z pogardą dla obcych. Ta niewielka grupka Indian, która zajmuje się handlem, rozłożyła swoje kramiki raczej na uboczu i czeka w ciszy na klientów. I nie pozwala się fotografować. Chyba że za... 50 pesos.
Zdecydowanie bardziej komercyjny jest kolejny targ: położony kilka kroków bliżej centrum miasta Mercado de Artesanias przy kościele Santo Domingo. Jak wszędzie na tego typu jarmarkach znaleźć można masę chińszczyzny i mnóstwo niepotrzebnych łapaczy kurzu. W San Cristóbal, typowy asortyment dopełniają gadżety związane z zapatystami. Małe i duże laleczki. Partyzanci na koniach, w rożnych maskach i różnokolorowych strojach. Do tego koszulki z rewolucyjnymi hasłami i zdjęcia-pocztówki, z których spogląda wiecznie rozmarzonym wzrokiem Subcomandante Marcos i jego compañeros. I oczywiście el Che! Ja chyba już wyrosłem z bohaterstwa. Ale laleczce na koniu nie mogłem się oprzeć:-)
Między straganami nieustannie krąży masa dzieci. Jedne sprzedają jakieś drobiazgi, inne proszą o jedzenie lub drobne. Kiedy przysiedliśmy na murku przed kościołem, żeby chwilę odpocząć, od razu otoczyła nas mała banda. No może nie od razu, trwało to ze dwie minuty. W tym czasie pogadaliśmy z małą, bezzębną Indianeczką, która uprawiała gimnastykę artystyczną na rowerze, a za fotkę chciała 10 pesos. Kiedy dołączyli do niej jej bracia/kuzyni/koledzy cena spadła najpierw do pięciu, a w końcu do jednego peso. Kasy domagać zaczęli się wszyscy, a najgłośniej chłopaczek, który przed chwilą wycyganił ode mnie churro (taki meksykański pączek). Nie lubię takich sytuacji. Nie jestem skąpy... Nic takiego. Po prostu wiem, że kilka groszy nic nie zmieni. Nawet przeciwnie - uczy dzieciaki żebrać. Ale Mi Amor, z miękkim sercem, i mnie urobiła. Rozdaliśmy kilka pesos, a że nie mieliśmy drobnych, pieniądze dostało kilku, z nakazem podzielenia się z maluchami. Jakiż podniósł się wrzask z najmłodszych gardeł kiedy tylko oddaliliśmy się o kilka kroków! Jakby obdzierali kogoś ze skóry! Dowód, że taka "dobroczynność" nie ma sensu. Wybaczcie wrażliwcy...
W dawnym klasztorze Santo Domingo, sąsiadującym z (podobno) najpiękniejszym kościołem w mieście, pod tym samym wezwaniem, mieści się muzeum Centro Cultural de los Altos. Niby jest to najważniejsze muzeum w mieście. Z założenia ma prezentować lokalne kultury, ale jak dla mnie to raczej skromne miejsce. Nic szczególnego. Trochę sztuki religijnej, trochę eksponatów z wykopalisk i trochę współczesności. Ta ostatnia jest zdecydowanie najciekawsza. Przy czym dwie wystawy sztuki współczesnej były tylko tymczasowe. Na patio muzeum wystawiono rzeźby szwajcarskiego artysty, który związał się z San Cristóbal - ciekawe abstrakcje z drewna i metalu. A sale ze skromnymi wykopaliskami uzupełniono, rewelacyjnymi moim zdaniem, kolażami, których motywy przewodnie stanowiły zdjęcia z gazet, a resztę domalowano tuszem. Coś w stylu fanzinowych ilustracji.
Wracając w stronę miasta, znaleźliśmy świetną taquerię, która, choć jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, stała się "naszą" knajpą na kolejne dni w San Cristóbal. Po doskonałych tacos, w doskonałych nastrojach, mogliśmy zdobywać szczyty. Na szczęście tych w mieście jest bardzo niewiele. W zasadzie tylko dwa. I na obydwu wybudowano kościoły.
Zdecydowaliśmy się na wyższy ze szczytów, na którym stoi skromna świątynia poświęcona patronowi miasta. Na górę prowadzi jakiś tysiąc schodów osranych przez psy i zaśmieconych opakowaniami po chipsach i butelkami po coli. Pozostałości raczej po miejscowych...
Liczyliśmy, że na górze, po takim poświęceniu, jako nagroda będzie czekała na nas wspaniała panorama miasta. Niestety, drzewa i żółto białe chorągiewki zasłoniły cały świat...
Została więc druga góra i drugi kościół. Zanim tam dotarliśmy, odebraliśmy jeszcze pranie, bo zaczynało się ściemniać, a jedyne ciepłe ciuchy lekko się już przybrudziły i teraz nie mogłem się doczekać, żeby je na siebie włożyć. Najlepiej wszystkie na raz! Wierzcie na słowo, San Cristóbal, to bardzo zimny Meksyk!
Wzgórze Cerro de Gadalupe wzięła w posiadanie Matka Boska, która na wiernych spogląda z otoczonego neonami obrazu. Trafiliśmy akurat na ślub, więc nie wypadało zbytnio się rozglądać. Ale trochę zdziwiła mnie skromna oprawa uroczystości, bo przyzwyczaiłem się już, że Meksykanie każdą okazję celebrują z wielką pompą. Nie wiem... Może to jakieś tutejsze, góralskie zwyczaje?
Po pokonaniu tylu schodów znowu lekko zgłodnieliśmy. Jakiś tajemniczy impuls wkręcił nam jednak ochotę na... hot-dogi. Przy samym kościele stała jedna budka, ale zanim uznaliśmy, że nic innego nas nie zadowoli, byliśmy już zbyt daleko, by znowu się wspinać. I zaczęły się poszukiwania, które zaprowadziły nas do sympatycznej, rodzinnej knajpki, gdzie papa gotował, a mama z dzieciątkiem przywiązanym do pleców biegała do sklepu po kolejne składniki tej, jakże wyszukanej, potrawy...
Na wieczór dostaliśmy zaproszenie na reggaełowy koncert do knajpki o dziwnie znajomej nazwie Iskra. Co prawda nie udało nam się dojść, czy po hiszpańsku, lub w jakimkolwiek innym języku "iskra" znaczy to samo co po polsku, ale nie zmienia to faktu, że koncert się udał. Było trochę po hiszpańsku, trochę Marleya, i trochę latin ska. Aha... i były dwie Amerykanki z przyklejonymi uśmiechami w strojach a´la new age, które przez cały koncert grały w domino.
Kiedy koło północy wróciliśmy do hotelu, przy recepcji usłyszeliśmy znajomą mowę. Upewniliśmy się zaczepnie pozdrawiając i tak poznaliśmy Magdę i Andrzeja, z którymi nie rozstawaliśmy się przez kolejne dwa dni.
Nasi rodacy, bardzo rozdrażnieni, trafili do San Cristóbal z Jukatanu, gdzie ukradziono im dwa aparaty i dwa i-pody, co czyniło ich wakacje niezbyt radosnymi. Ciekawe, że okradziono im bagaż podręczny w autobusie pierwszej klasy. Dowód na to, że wszędzie trzeba uważać. Ja nie dam powiedzieć złego słowa na Meksyk i Meksykanów, bo mimo że jestem tu trzeci raz, nigdy niczego nie straciłem. Ale cóż... Shit happens...