Podróż México... do trzech razy sztuka* - Miasto na końcu świata...



2008-11-07

Dawna stolica Chiapas jawiła mi się zawsze jako cichy zakątek na końcu świata, gdzie po ulicach spacerują zapatystowscy partyzanci, a Indianie chyłkiem przemykają pod ścianami niskich, kolorowych domów. Rzeczywistość okazała się całkowicie inna.

Już na dworcu lekko mnie poniosło, kiedy z pół godziny czekaliśmy na odbiór plecaków, bo w tym samym czasie zajechało kilka autobusów, z których wysypało się parę setek turystów. Bagażowi, mimo najszczerszych chęci, po prostu się nie wyrabiali. A samemu plecaka zabrać nie pozwalają.

Chwilę później, kiedy szczęśliwie lub nie, dźwigaliśmy na plecach nasz ekwipunek, dopadła nas banda naganiaczy z hoteli, które jeszcze nie znalazły się w "Lonely Planet" a bardzo chciałyby tam trafić. Kilku było całkiem profesjonalnych, ale część, a już szczególnie jeden zasługuje na baty i kilka słów...

Jak zwykle mieliśmy upatrzonych kilka miejsc z "Pascala", więc raczej oganialiśmy się od hotelowych akwizytorów, ale typek uparł się, że jego oferta jest zdecydowanie lepsza, a poza tym nasz hotel... już dawno nie istnieje. Za to jego można znaleźć w najnowszej edycji "LP". Ni jak nie dawał sobie przetłumaczyć, że jednak wolimy sami się przekonać. Gość był wręcz agresywny i niemal siła próbował nas przekonać do swoich racji! Jakoś się wyrwaliśmy, ale jeszcze chwila i mogłaby polać się krew...

Oczywiście nasz hotelik miał się dobrze. Stał tam gdzie powinien i prezentował się  doskonale. Niski, kolonialny budynek pomalowany na pomarańczowo, ładne i czyste pokoje, uprzejma obsługa, ceny do negocjacji i darmowy internet. Czego więcej chcieć?

Po "odleżeniu" zakrętów i topes wyszliśmy na miasto...

Nieskromnie uważam, że najpiękniejsze miasta Meksyku już widziałem: Guanajuato, San Miguel de Allende, Taxco... To zdecydowana czołówka. Teraz do tej listy dopisuje San Cristóbal. Położone przeszło dwa kilometry nad poziomem morza, otoczone ze wszystkich stron górami, z czystymi, wąskimi uliczkami i kolorowymi domkami, wydaje się obrazkiem z bajki. Na pierwszy spacer wybraliśmy się akurat wraz z zachodzącym słońcem, więc wrażenie było jeszcze mocniejsze. Pomalowana na żółto fasada Katedry w ciepłym świetle wygląda po prostu nieziemsko!

Podobnie zresztą jak tłumy kłębiące się przed nią i na sąsiednim Zócalo. Mieszają się tu miejscowi, Indianie z górskich wiosek położonych wokół miasta sprzedający pamiątki, turyści z całego świata i cała masa najróżniejszych freaków, proroków, hippisów i poszukiwaczy świętego spokoju. Chociaż tego ostatniego w San Cristóbal znaleźć można najmniej. Zócalo, którego rolę spełnia mały ogród z ławeczkami i kiosco na środku, do późnej nocy tętni życiem i hałasuje muzyką. Na placu przed Katedrą handel zamiera dopiero koło północy, a po kilku wyłączonych z ruchu deptakach nieustannie przewala się kolorowy i międzynarodowy tłum.

Trochę desperacko zasiedliśmy w pierwszej lepszej knajpie, bo na dobrą sprawę od rana nic nie jedliśmy. Wybór okazał się bardzo chybiony, ale na szczęście tylko pod względem smaku. Obyło się bez sensacji.

Na poprawę humorów połaziliśmy jeszcze trochę po mieście i, całkiem przypadkiem, trafiliśmy na wernisaż wystawy starych fotografii ze stanu Veracruz w Centro Cultural del Carmen. Był szampan, przemowy i lokalna prasa, a my nie bardzo wiedzieliśmy, czy odwrócić się na pięcie i uciekać, czy zaspokoić ciekawość. Ciekawość wzięła jednak górę. W sumie nic nadzwyczajnego, ale miło popatrzeć na Jalapę, San Andrés, czy Catemaco, a więc miejsca, które widzieliśmy kilka dni wcześniej, na fotografiach z początków ubiegłego wieku.

A Centrum, jest w pewnym sensie częścią kompleksu, na który składa się dawny klasztor, kościół i czerwona brama, niegdyś pełniąca rolę bramy miejskiej. Dzisiaj można ją co prawda obejść dookoła, ale nie sposób się przy niej nie zatrzymać. Szczególnie nocą, kiedy lekko podświetlona, odcina się od czarnej, bezgwiezdnej nocy.

Wracając do hotelu, daliśmy się zaprosić do małej knajpki przy Real de Guadalupe. Atmosfera, mimo zimnej, niemal mroźnej nocy, była gorąca. Horas felices trwały cała noc, a kelnerzy w maskach zawodników lucha libre, uwijali się między stolikami, fotografowali się nieproszeni z klientami i co chwilę stawiali na stoły kolejki na koszt firmy. Nam trafił się... karaluch, czyli la cucaracha. Nie pamiętam dokładnie ale był to chyba mix tequili, syropu pomarańczowego i kahlua. Płonący żywym ogniem! Na trzy mieliśmy przez słomkę opróżnić kieliszki do dna. Ku uciesze kelnerów oczywiście nie udało się nam. Płonące słomki nie zachęcały do powtórki, ale miłe ciepło rozchodzące się z wnętrzności dodało nam odwagi... 


[Zatrzymaliśmy się w hotelu Casa Margarita przy Calle Real de Guadalupe 34. Za dwie pierwsze noce zapłaciliśmy po 400 pesos, za dwie kolejne po 350.]

  • San Cristobal... Zanim zapadnie zmierzch
  • San Cristobal... Zanim zapadnie zmierzch
  • San Cristobal... Zanim zapadnie zmierzch
  • San Cristobal... Chwilę później
  • Nieostre San Cristobal...
  • Nieostre San Cristobal...
  • Nieostre San Cristobal...