Strasznie byłam ciekawa tego Polesia. Szczególnie ludzi. Czy są jeszcze wioski, w którym jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym jest łódź? Jak myślą i jak postrzegają świat Poleszucy? Czy rzeczywiście nie identyfikują się narodowościowo? Ale cóż można zobaczyć i poznać przez 4 dni? Tyle, co nic. Potraktowałam tą wyprawę jako krótki zwiad orientacyjny, by w przyszłości móc wrócić tu na dłużej.
Przystanek pierwszy-wieś Buczyn.
I oto nogi moje stanęły na poleskiej ziemi w przenośni i w sensie dosłownym, bowiem w wiosce tej nie było asfaltu, ani nawet bruku. Piaszczysta droga,po obu stronach drewniane domki, przed domkami ławeczki, na ławeczkach starsi ludzie ubrani odświętnie, mężczyźni w garniturach, bo to przecież niedziela. Nasze wtargnięcie do wsi wywołało sensację,bowiem okazało się , że jesteśmy pierwszymi ludźmi "z zewnątrz" od 2 lat.
Moje obawy dotyczące nawiązywania kontaktów społecznych nie dość, że okazały się zupełnie bezpodstawne, to jeszcze niemożliwym było tych kontaków nie nawiązywać. Każdy chciał nas mieć u siebie,każdy chciał rozmawiać, każdy chciał ugościć.Zdaje się, że dla tych ludzi byliśmy czymś w rodzaju ufo.Ich otwartość i gościnność nie miała granic.
Posypały się liczne propozycje pozostania na noc lub dłuższy okres czasu jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie,a nawet naturalny porządek rzeczy.
-Do nas chodźcie,zapraszamy- wołali jedni.
-Nie,nie,lepiej do nas,proszę ,proszę zachodzić-przekrzykiwali inni.
Podstępem, siłą przebicia, argumentacji i mięśni zostaliśmy wciągnięci przez dziadka do żółtego domu z niebieskimi okiennicami. Dziadek był weteranem wojennym. Z okazji wczorajszego święta, Dnia Zwycięstwa, otrzymał od państwa 70 Hrywien ( ok. 30 PLN), za które kupił 2 wina. Od razu wylądowały one na stole wraz z całym bogactwem domu-tuszonką i chlebem.
Wydarzenia działy się z szybkością trąby powietrznej, która z każdą chwilą wciągała nas w swój lej. Ja, obdarowana nożem zostałam zaprzęgnięta do robienia kanapek, mój brat do otwierania wina, a mój mąż do rozstawiania szklanek. Szklanka pierwsza, szklanka druga, szklanka...i rzeczywistość zakrzywiła się parabolicznie według równania Einsteina, czas zwolnił, bądź przyspieszył-nie pamiętam, i czarna dziura wsysała nas coraz mocniej w swoje odmęty.
Dziadek płakał z radości w kółko dziękując nam na przybycie, i uporczywie domagając się pozostania tu na dłużej. Nasze odmowy i tłumaczenia nie były brane pod uwagę. Moja początkowa radość ustępowała miejsca narastającemu niepokojowi. Ewidentnie coś było nie tak. Czarne macki ośmiornicy chciały coraz bardziej zapętlić się wokół nas. Zaczęłam podejrzewać, że nigdy się już stąd nie wydostaniemy. Jeśli naprawdę chcemy stąd wyjść to musimy zdecydowanie wstać i przerwać pajęczynę.
Ufff....udało się. Z ulgą wyszliśmy na ulicę.
-Zapraszamy do nas, na gościnę-zachęcały babcie siedzące na ławeczce.
Dziekujemy, już nie dziś.