26.03.2007 Remedios – Piñar del Rio - Viñales
Dzisiaj nic specjalnego się nie dzieje – cały dzień jedziemy, by jak najszybciej dostać się na zachodnią część wyspy. Po drodze oczywiście zabieramy autostopowiczów, wybierając ich na zmianę spośród stojących przy skrzyżowaniach tłumów. Oczywiście pierwszeństwo mają młodzi, samotni faceci, ale nie jest to aż tak sztywna reguła . Na odcinku autopista – Playa Larga trafił nam się przystojny Miguel, który podróżował z mlekiem do babci. Oczywiście zabrałyśmy się z nim i już po chwili popijałyśmy mleczko kokosowe w malutkim, ale starannie utrzymanym wiejskim ogródku, a przemiła staruszka częstowała nas owocami. Następny pasażer okazał się architektem, który pracował przy kompleksie wypoczynkowym na Playa Larga. Praca go chyba specjalnie nie fascynowała, bo co chwilę przychodził pytać, czy czegoś nam nie trzeba i oferując masaże w swoim profesjonalnym wykonaniu (to kolejny fenomen na Kubie – jak już kogoś chociaż trochę się pozna, to okazuje się, że jest on inżynierem, lekarzem itp. do wyboru, ale z zamiłowania uczy salsy bądź jest masażystą…). Z masażu nie skorzystałyśmy, chociaż może było warto – gość wyglądał dosyć obiecująco… No cóż – „następnym razem” – teraz do samochodu i w kierunku Piñar del Rio. Po drodze zgarnęłyśmy ze stacji „znawcę tytoniu”, który obiecał nam pokazać swoją plantację i opowiedzieć, jak robi się cygara. Facet od początku wkurzał Marzenę, a apogeum zostało osiągnięte kiedy na siłę chciał nam wcisnąć oprócz wizyty na plantacji jeszcze drogi nocleg u swoich znajomych. Samo miejsce, które tak nam zachwalał okazało się przyjemne, choć facet faktycznie trochę nas oszukał. Był naciągaczem, a nie właścicielem plantacji, a teren należał prawdopodobnie do pary pracujących tam staruszków. Niemniej jednak, moim zdaniem, warto było tam pojechać. Zobaczyłyśmy jak uprawia i suszy się liście, jak skręca się cygara, które są dobre, a które złe… Zapłaciłyśmy za wycieczkę właścicielom, a nie naszemu przygodnemu znajomemu, a jego samego wkurzona Marzena wyrzuciła z samochodu na przedmieściach, twierdząc, że sam sobie dalej dojdzie, a nawet wchodząc na wyżyny swojego hiszpańskiego i używając w trybie rozkazującym czasownika „wynoś się” . Raul byłby z niej dumny…
Ponieważ Piñar del Ro nie zapisało się jakoś szczególnie dobrze w naszej pamięci, postanowiłyśmy jechać trochę dalej i nocować w Viñales. Na szczęście zaraz na przedmieściach wzięłyśmy kolejnych autostopowiczów, bo bez ich wiedzy o ostrych zakrętach na zupełnie ciemniej drodze, miałybyśmy sporo kłopotów z dotarciem do celu. Wjechałyśmy w kolonię małych parterowych domków i znalazłyśmy szybko jakiś zakonspirowany nocleg na ulicy bez nazwy za to pełnej propagandowych, rewolucyjnych haseł. Wieczorem poszłyśmy do baru i wreszcie udało nam się potańczyć z prawdziwymi Kubańczykami prawdziwą salsę. Ale było fajnie, wybawiłam się za wszystkie czasy, chociaż chyba widok bawiących się autochtonów każdego może wpędzić w kompleksy. Ci ludzie po prostu się rodzą z umiejętnością tańca – ruszają się tak, że żaden Europejczyk im nie dorówna niezależnie od tego ile w życiu weźmie lekcji tańca i jak bardzo będzie się starał…