25.03.2007 Camagüey - Remedios
Trochę zaspałyśmy, ale i tak w miarę rano udało nam się wyruszyć na zwiedzanie Camagüey, które w świetle dnia okazało się na szczęście dużo ciekawsze niż poprzedniej nocy. Szczególnie podobały nam się malutkie galerie sztuki i ogromny targ warzywny usytuowany nad rzeką. Najadłyśmy się do syta próbując różnych dziwnych owoców, których nazw już nie pamiętam i pijąc wszystko to, co pili miejscowi, żeby poczuć jeszcze bardziej klimat miejsca. Po kilku godzinach włóczenia się bez wyraźnego celu i przyczyny, ale za to z wyraźną przyjemnością, ruszyłyśmy w dalszą drogę – tym razem w planach miałyśmy dotarcie do Remedios. Pierwszym pasażerem został tego dnia niezwykle gadatliwy i nieco głupowaty policjant z Marrón (nomen omen nazwa miasteczka znaczy kretyn), który uparł się, żebyśmy zrobiły sobie pamiątkowe zdjęcie z nim i z ogromnym kogutem – symbolem miasta. Potem zobaczyłyśmy okno z napisem „spaghetti” i szybkim krokiem ruszyłyśmy w jego kierunku mając nadzieję, że tym razem nasz obiad okaże się dziecinnie prosty. Już po chwili odkryłyśmy kolejną prawdę – kawy na Kubie nie należy szukać w kafeteriach, gdyż te są najczęściej sklepami spożywczymi. Prawdziwą, dobrą kawę serwują z termosu w przydrożnych, domowych barach o nazwie spaghettería. Podobno, jak ma się szczęście, można też tam znaleźć prawdziwe spaghetti, ale to chyba tylko bajka… W każdym razie ja byłam szczęśliwa – kawa super – dobra, mocna i aromatyczna!!!
Z Morrón pojechałyśmy do Caribean na świeżą rybkę. Miałyśmy jeszcze pomysł, żeby nadrobić trochę kilometrów i obejrzeć groblę prowadzącą do wczasowiska Santa María, ale okazało się, że to dalej niż myślałyśmy i w ostatecznie zostawiłyśmy to sobie na legendarny „następnym raz”. Wieczorem dotarłyśmy wreszcie do Remedios, gdzie znalazłyśmy kolejny ciekawy nocleg, tym razem w domu wyznawców Santeríi. Nasz pokój sprawiał wrażenie sali balowej, a salon wydał mi się z lekka nierealny – kolumny w kształcie węży, święta małpa zwisająca z sufitu, jakaś nobliwa postać ubrana w purpurowy płaszcz i trzymająca w dłoniach zakrwawiony miecz, ubrane na biało lalki z ciemnymi twarzami, plastikowe koguty… hmm… nie wiem jak dziewczyny, ale ja przez chwilę pomyślałam, że może lepiej sprawdzić, czy nie ma nas za drzwiami, przy okazji chwytając szybko w przelocie nasze plecaki. Na szczęście wieczór przebiegł przewidywalnie – z zaplanowanej po raz kolejny (ostatni?) salsy nic nie wyszło, wypiłyśmy więc standardowe mojito w pobliskim barze „Louvre” i wróciłyśmy spać „do tego domu, w którym straszy”.
P.S. Jeszcze dwa słowa o policjantach, bo pod ich znakiem minął generalnie dzisiejszy dzień. Najpierw zostałyśmy dokładnie wylegitymowane, ponieważ nie zatrzymałam się przed znakiem ostrzegającym o przejeździe kolejowym (od początku wyjazdu widziałyśmy tu same szyny i ani jednego pociągu, nie uważałam więc tego znaku za szczególnie potrzebny, ale moje rozumowanie nie do końca przekonało tutejszych strażników prawa, którzy co prawda nie dali nam mandatu, ale coś tam marudzili pod nosem przed dłuższy czas), potem ten opisywany już autostopowicz z Marrón, który się nie chciał odczepić i stwierdził, że spotkanie z nami opisze w pamiętniku, jako najszczęśliwszy dzień swojego życia, na koniec jeszcze kolejna dyskusja dotycząca złego zaparkowania samochodu w Remedios. Na szczęście i tym razem podziałały niedzielne nastroje, nasze sukienki w kwiatki i status Blondynek na Kubie . Może i kobiety mają w życiu gorzej, ale jest jedna sfera, w której to faceci niewątpliwie są dyskryminowani, a jest nią motoryzacja. Otwieram dyskusję drogie Panie – czy którejś z Was zdarzyło się kiedyś wysiąść z samochodu, zrobić niewinną minę osoby, która nie wie, co złego zrobiła, zatrzepotać rzęsami i mimo tego otrzymać mandat? No, nie wierzę… Dla nas takie spotkania kończyły się nie tylko miłą rozmową, ale jeszcze czasami zmienieniem koła, nalaniem któregoś z potrzebnych samochodowi płynów (bo któż by o nich pamiętał na co dzień) czy sprawdzeniem ciśnienia w oponach… Luz, blues i wakacje, byle tak dalej!