Podróż Kuba - przygotuj się na niespodzianki :-) - U prawdziwych Kubańczyków



2007-03-24

24.03.2007 Ciego de Avila – Cebollas - Camagüey


Rano przedłużyłyśmy o kilka dni termin oddania samochodu, wymieniłyśmy pieniądze na peso convertible, bo ostatnie dni nadszarpnęły poważnie nasze zapasy i pozwiedzałyśmy chwilę miasto, ale w sumie nic ciekawego, może z wyjątkiem ciekawego muzeum historycznego, ze świetną przewodniczką, która nie tylko nas oprowadzała ciekawie opowiadając o wszystkich eksponatach, ale na koniec podarowała nam jeszcze boliwijskie pamiętniki Che z dedykacją. Eksponaty w muzeum niczego sobie, z tych bardziej intrygujących – zasuszone głowy dawnych wojowników, poplamione krwią koszule rewolucjonistów, narzędzia tortur…
Popołudnie spędziłyśmy generalnie w drodze do Camagüey, ale najbardziej godny opisania wydaje mi się krótki przystanek w zapomnianym przez boga i los miejscu o o wdzięcznej nazwie Cebollas. Postanowiłyśmy tu coś zjeść w miejscowym barze. Ja marzyłam też o kawie, ale tutaj serwowano wyłącznie refrescos i napoje wyskokowe. Dziewczyny wzięły na początek piwo, ja, jako dzisiejszy kierowca, dostałam na pocieszenie 2 litry wody jabłkowej (z braku szklanek i możliwości uzyskania mniejszej ilości tego, dosyć ciekawego w smaku, płynu). Zamówiłyśmy też lokalne danie o wdzięcznej i nieco politycznej nazwie, morros y christianos (czyli Żydzi – konwertyci i prawdziwi chrześcijanie, a w obecnych warunkach danie składające się z jasnego ryżu i czerwonej, ciemnej fasoli)+ trzy widelce. Trochę zszokowałyśmy miejscowych, którzy prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widzieli turystów. Już po chwili do baru zleciała się cała wioska, a właściciel baru przysiadł się do naszego stolika proponując kolejne piwo na swój koszt. Potem przyszła kolej na rum pity w „kieliszkach” wykonanych z przeciętych na pół puszek po piwie, sesję zdjęciową, a na koniec - uroczysty wpis do… księgi skarg i zażaleń (z braku Kroniki Pamiątkowej). Szkoda było wyjeżdżać, ale że czas już na gonił, wśród uroczystych podziękowań i  zapewnień, że wrócimy na lekkim rauszu (one) i z co najmniej litrem wody jabłkowej w brzuchu (ja), udałyśmy się dalszą drogę do Camagüey. Na miejscu znalazłyśmy się już po zmroku i od początku wydało nam się ono niezbyt przyjazne. Zaraz po zaparkowaniu na największym placu miasta, miałyśmy scysję z jakimś upierdliwym chłopaczkiem, który koniecznie chciał nam pomóc  w znalezieniu noclegu i łaził za nami przez najbliższą godzinę odstraszając potencjalnych gospodarzy. Dom, którego adres dostałyśmy od Marty z Ciego de Avila okazał się niezamieszkały, pozostałe casa particulares opisane w przewodniku Lonely Planet albo zajęte albo nieistniejące. W końcu, po dwugodzinnym szukaniu wściekłe i głodne znalazłyśmy bardzo fajne lokum zaraz naprzeciwko placu, na którym stał nasz samochód. Szkoda, ze nie wiedziałyśmy o tym miejscu wcześniej, oszczędziłybyśmy czas i nerwy. Późnym wieczorem, po długo oczekiwanej kolacji wyszłyśmy na poszukiwania klubów salsy i znów bez rezultatu, mimo, że mijała właśnie spokojnie sobotnia noc. Fakt, że deszczowa, ale co z tego? Kolejny stereotyp Kuby i Kubańczyków został tego wieczoru pogrzebany. Prawdziwi Kubańczycy wcale nie tańczą salsy i nie śpiewają, prawdziwi Kubańczycy siedzą wieczorami w domu, oglądają telenowele i popijają rum. To wszystko, żadnej magii. Zupełnie jak w Polsce...

  • Sprzedawczyni