23.03.2007 Santí Spíriti - Playa Ancón – Ciego de Avila
Podczas opisywanej już konnej wycieczki spiekłyśmy się tak bardzo, że teraz syczymy z bólu przy każdej próbie założenia na ramiona plecaka czy przekręcenia się na drugi bok. Kiepsko – bo dzisiaj w planach odpoczynek na plaży Ancon i słodkie nicnierobienie... Po krótkiej jeździe, trochę wymuszony postój w Santí Spíriti - najwyższy na Kubie kamienny most i, co w naszym przypadku dużo istotniejsze, malutka, zabytkowa apteka, w której nabyłyśmy cały zestaw przeciwsłoneczny – ogromne, słomkowe kapelusze i kilka tubek kremu aloesowego mającego już wkrótce przynieść ulgę naszym spalonym plecom i ramionom. Jeszcze zwyczajowe mojito w zbudzających u miejscowych sensację strojach kolonialnych (czyt. chustach zakrywających ramiona i kapeluszach), a potem dalsza podróż w stronę niesamowicie niebieskiej wody, miękkiego piasku i cienia palm oferowanego przez gościnną plażę Ancon. Raj na ziemi, chociaż ja niestety jak zwykle już po 10 minutach wariowałam z nudów i obrzydzałam dziewczynom lenistwo na tyle skutecznie, że po jakiejś godzinie trochę wściekłe, ale zrezygnowane zgodziły się na dalszą poróż w kierunku Ciego de Avila.
Początkowo miałyśmy tu problem ze znalezieniem noclegu, najpierw jakiś jinetero się do nas przyczepił i na siłę ciągnął nas do znajomych, potem szacownie wyglądająca matrona po okazyjnej cenie chciała nas upchać w trójkę do jednego łóżka, następnie wylądowałyśmy w czymś przypominającym piwnicę, wreszcie po długiej włóczędze udało nam się znaleźć odpowiednie lokum za 30 CUC.
Po królewskiej kolacji w podmiejskiej willi Marty – kubańskiego prototypu lalki Barbie - wyszłyśmy na wieczorny spacer po mieście. Chciałyśmy iść potańczyć, ale zatrzymał nas uliczny koncert muzyki kubańskiej przed Casa de Cultura. Od razu pierwsza piosenka wprawiła nas w dobry nastrój – był to przebój z nabytej w jakimś przydrożnym sklepiku kasety magnetofonowej, którego, z braku innego repertuaru, słuchałyśmy na okrągło w samochodzie. Usiadłyśmy na schodach i już po chwili znałyśmy grupę sympatycznych kubańskich muzyków reggae. . Jeden z nich, czarny jak noc i z dredami do pasa zapałał nawet naglą i gorącą miłością do Reginy, oferując jej, co tylko miał – od rumu, przez marihuanę aż po wolną miłość No niestety jako Polki nie wykazałyśmy się zrozumieniem i wyluzowaniem i po kilku tańcach postanowiłyśmy wrócić do domu i okładów ze zbawiennego aloesu.
Zapomniałam dodać, że Regina miała dzisiaj swój wielki dzień I to nie tylko wieczór z opisywanym następcą Marleya się na to złożył, ale także poranne kąpiele w przejrzystej wodzie, gdzie Regi, jako doskonała pływaczka, czuła się świetnie oraz postój na lody w Casildzie, gdzie jeden z campesino również na jej widok doznał przypływu czułości i od razu poprosił, by z nim zamieszkała. Wśród ofert i obietnic matrymonialnych znalazła się jego koszula, którą był gotowy zedrzeć z siebie tu i teraz, turecki dywan po teściach, na którym mogliby złożyć wieczyste śluby i wreszcie ON – Maestro de Cocina y Limpieza (mistrz kuchni i sprzątania)! Nieźli ci Kubańczycy – zero stresów, radość życia w czystej formie, nieskrępowana miłość do każdej kobiety z europejskim paszportem… Tak w ogóle to coraz mniej rozumiem to państwo. Byłam nastawiona na coś w rodzaju Indii – biedę, niedożywienie, żebrzące na ulicach dzieci… Tymczasem autochtoni wyglądają na całkiem szczęśliwych, są czyści, pachnący, wystrojeni w kolorowe, obcisłe ciuszki, popijający rumem własnej produkcji posiłki złożone ze świeżutkich owoców morza… Mam wrażenie, że straszny komunistyczny ustrój kubański i uciemiężeni przez braci Castro ludzie to bajka dla dzieci bądź zagranicznych turystów. Jedynym wyznacznikiem polityki państwa, z którym spotkać się można na co dzień są tysiące haseł propagandowych umieszczonych wzdłuż dróg i na mijanych budynkach, pionierzy w czystych mundurkach i czerwonych chustach oraz podział sklepów i w ogóle pieniędzy na te dla miejscowych i obcych. Niemniej jednak wielu Kubańczyków wymienia pieniądze i chodzi do marketów PanAmerica zamiast wystawać w kilometrowych kolejkach i kupować tańsze, lokalne produkty. Oczywiście różnica w cenach powalająca i powodująca u nas coś w rodzaju finansowej schizofrenii. No bo jak tu zachować trzeźwość umysłu skoro za taką samą ilość tego samego jedzenia czasami płacimy równowartość 32 PLN a czasami 2 PLN w zależności od miejsca w którym jemy?