21.03.2007 Rancho Luna - Trynidad
„Wstałyśmy wcześniej, żeby dłużej nic nie robić” zgodnie z instrukcjami Kajka i Kokosza z popularnego komiksu, którym zaczytywałam się jako dziecko. Tak naprawdę, to powodem naszego zerwania się wraz z kotami (tak, tak, to nie błąd językowy – obudziły nas zamiast kogutów, baraszkujące beztrosko i miauczące w niebogłosy kociaki), było zobaczenie wschodu słońca. Skoro zachód był taki piękny, wschód też powinien taki być, czyż nie? Niestety mimo naszych poświęceń i wczesnej pobudki nic z tego nie wyszło. Słońce wzeszło za chmurami, pokazując się w pełni nad zatoką dużo, dużo później. Nic to – za to śniadanie jedzone w błogiej atmosferze i towarzystwie karaibskich palm dostarczyło nam porannych wrażeń. Tutaj jest prawdziwy raj – poraża intensywność kolorów, zapachów, dźwięków… Trudno to opisać, to coś, co realne wydaje się tylko, gdy można tego dotknąć, poczuć, posmakować, coś, co sprawia, że podróżować trzeba naprawdę, a nie palcem po mapie. Bo w zasadzie – prawdziwe podróże, to nie tylko zdobyta wiedza i doświadczenia, nawet nie wrażanie uzyskane dzięki otaczającym nas krajobrazom i ludziom… według mnie, to właśnie radość z bycia w danym miejscu w tym właśnie momencie, coś, co nigdy, przenigdy nie będzie już takie samo. Czyli panta rhej jakby powiedział nasz przyjaciel Heraklid...
No właśnie, pędzi to życie, ten czas niemiłosiernie. Taki fajny dzień już prawie za nami. Po dojechaniu do Trynidadu zrobiłyśmy standardowy obchód miasta i przypadkowo zakończyłyśmy na… konnej przejażdżce po górach. Ale po kolei – zaczęło się od tego, że weszłyśmy w nieturystyczną alejkę w celu nabycia kilku egzotycznych owoców za miejscowe pieniądze. Na jednym z podwórek były stajnie, właścicielem był całkiem przystojny i miły Kubańczyk i już po chwili, za jedyne 18 CUC od głowy (lub zadu w tym wypadku) siedziałyśmy na trzech uroczych, malutkich konikach, które ochoczo dreptały po coraz to stromszej ścieżce do góry. Jechałyśmy doliną Villa de los Ingenios, początkowo przez pola trzciny cukrowej, potem przez las. Krajobrazy bajeczne, a cisza wręcz niesamowita… Po jakiejś półtorej godziny dotarliśmy do miejsca, w którym nasz kubański przewodnik – Juan kazał nam przywiązać konie i podążać za nim. Początkowo poczułyśmy się trochę dziwnie, bo miejsce wydawało się dosyć odludne, ale po chwili uznałyśmy, że i tak za późno na odwrót, udałyśmy się więc grzecznie za nim. Po chwili dotarliśmy wszyscy do małego wodospadu spływającego do śródgórskiej groty. Ale fajnie było zdjąć przepocone ciuchy i zanurzyć się w krystalicznie czystej, zimnej wodzie. Gracias Juan!!!!
W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze jedno przedziwne miejsce. Tym razem był to dom przemiłego campesino w typie rubasznego dziadka - gawędziarza. Namęczyłyśmy się tu niemało, by wycisnąć guarapo czyli sok z trzciny cukrowej za pomocą przedziwnej machiny domowej roboty. Za to w nagrodę dostąpiłyśmy zaszczytu wysłuchania kilku kubańskich przebojów śpiewanych przez gospodarza przy akompaniamencie starej jak świat gitary. W ogóle fajny klimat – chałupa wyglądała jak piernikowa chatka Baby Jagi, żona campesino uwijała się w nocnej koszuli mimo popołudniowej pory, a on sam popijał co chwilę z bukłaka czysty rum domowej produkcji. Wieczorem ledwie żywe i spalone słońcem wróciłyśmy do miasteczka. Dziewczyny zafundowały sobie langustę (ja chyba nigdy nie przekonam się do mariscos, przerażają mnie), a potem wyruszyłyśmy na nocne poszukiwanie klubów salsy. Niestety w tutejszej casa de trova tańczyli tylko etatowi tancerze z grubymi turystkami z Niemiec, a opisywana w przewodnikach dyskoteka w jaskini okazała się dużym niewypałem. W związku z takim obrotem spraw o 23.30 byłyśmy już na z powrotem w miejscu noclegu, a o północy w objęciach Morfeusza (z braku innych).
22.03.2007 Trynidad – Valle de los Ingenios
Jestem trochę pijana w wyniku międzynarodowej hulanki tarasowej w Trynidadzie. Popijając ochoczo Cuba Libre rozmawiałyśmy długie godziny z poznaną norweską parą i młodym Francuzem o polityce, socjalizmie, prądzie zmiennym i o czym tylko się dało i w języku stanowiącym malowniczą angielsko-hiszpańsko- francuską mieszankę...
Już mi lepiej – nastał wieczór. Dzień upłynął dosyć przyjemnie – rano włóczyłyśmy się jak inni turyści po targu rękodzieła w Trynidadzie, nabywając przy okazji regionalne sukienki, koszule, laleczki itp. Następnie znowu udałyśmy się do znanej z konnej przejażdżki Valle de los Ingenios by zwiedzać wpisaną na listę UNESCO cukrownię. Najpierw rzut oka z 45 metrowej wieży na plantację, potem bieg przez pola pod najbliższy dach z powodu burzy i gradu wielkości kurzych jaj, na koniec herbata na werandzie hacjendy, w której przyszedł w nocy na świat śliczny źrebak na naszych oczach podnosząc się po raz pierwszy i stając na własnych, chuderlawych i słabiutkich jeszcze nogach.