SYDNEY
To już ostatnie części mojego opisu z podróży, ale o Sydney i okolicy można pisać dużo.
Przyznam, że osobiście nie czekałem za bardzo na Sydney. Od zawsze wolę cuda natury, niż twórczość człowieka. Z napięciem i adrenaliną czekałem na Nową Zelandię z jej dzikością, czekałem na tajemnice Ayers Rock, na rafę na Green Island, a na Sydney jakoś niespecjalnie.
A tu zaskoczenie. Zarówno Cairns opisywane wcześniej, jak i Sydney i okolice bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Jedynie Canberra przeszła bez echa, ale to nie było tylko moje osobiste odczucie. Jak pisałem wcześniej, nieco zniszczyłem chronologię opisu wycieczki wstawiając wcześniej zdjęcia z Canberry i Katoomba (Blue Mountains), ale chciałem aby Sydney pozostało w kawałku.
Wracając do Sydney….
Po wylocie z Ayers Rock, polecieliśmy do Sydney. Miasto przywitało nas przyjemnym ciepłym popołudniem i po krótkiej i sprawnej odprawie zalogowaliśmy się w hotelu. Tym razem nasz cicerone – Boguś, sam wcielił się podwójną rolę kierowcy-przewodnika i woził nas swoim firmowym busem. Hotel mieścił się w dość ciekawym miejscu, jakieś 30 min spacerem do ścisłego centrum, w dzielnicy nazywającej się Woollomooloo. To coś znaczy, ale nie bardzo znaleźliśmy kogoś kto by wiedział. Jest to dzielnica portowa położona bezpośrednio przy starych dokach, które zostały przerobione na ekskluzywne apartamenty, a jednym z właścicieli jest nie kto inny jak Russel Crowe. Nawet widzieliśmy światło w jego mieszkaniu, ale jakoś sam się nie pokazał.
Zaraz po zalogowaniu w hotelu, który okazał się hotelem dla kadry oficerskiej marynarzy (co pozostawiło pewien ślad na moim ciele - pluskwy) wyruszyliśmy na przechadzkę po wieczornym Sydney. Najpierw znaleźliśmy świetną knajpkę gdzie zjadłem wspaniałą sałatkę z owocami morza – zresztą serdecznie polecam wszelkie sałatki w Australii i Nowej Zelandii. Jak dla mnie (poza sushi i sashimi) były to nowe doświadczenia kulinarne.
Potem zidentyfikowaliśmy sklep z alkoholem, jak pisałem wcześniej, tak samo jak w Nowej Zelandii, alkohol sprzedaje się w Australii wyłącznie w specjalizowanych sklepach, i wyruszyliśmy na pierwszy spacerek po Sydney. Miasto warto zwiedzać na piechotę. Centrum nie jest wielkie i można przyjemnym spacerem zobaczyć wszystkie interesujące miejsca. Co prawda położone jest na wzgórzach, więc czasami trzeba trochę popracować pod górkę, ale nikomu to jeszcze nie zaszkodziło.
Oczywiście program obowiązkowy – budynek opery. Operę widać wspaniale z kilku miejsc, ale mnie osobiście najbardziej podoba się widok z Mrs. Macquarie’s Point, przylądka znajdującego się obok pięknych ogrodów botanicznych ze słynnymi nietoperzami. Szczególnie o zachodzie słońca widać zachwycające kontury skrzydeł budynku w towarzystwie Harbour Bridge, znanego chyba wszystkim z pokazów sztucznych ogni w Nowy Rok. Pocztówkowo, ale pięknie…