MILFORD SOUND
No to jedziemy dalej. Wczesnym rankiem wyruszamy do Milford Sound, czyli regularnego fiordu. Niestety nie byłem (jeszcze) w Norwegii, jednak bywalcy twierdzili, że to co zobaczyli w Milford Sound nie ustępowało widokom z dalekiej północy. W końcu, Nowa Zelandia to dalekie południe.
Przy okazji, tego ranka zdarzył się największy zgrzyt transportowy podczas naszej wyprawy. Otóż autokar spóźnił się całe 20 minut… Ale się działo :) Jak widzicie, jeśli to była najgorsza wpadka, to moim i nie tylko zdaniem, organizacja była (prawie) perfekcyjna.
Jeszcze jedna dygresja. Poza pustynią, w Nowej Zelandii znajdzie się praktycznie wszystko. Od lodowców i wiecznych śniegów, fiordy aż po bujne lasy deszczowe. A wszystko w pięknej, czystej i nie skażonej działalnością człowieka atmosferze.
Ale cóż, jedziemy do Milford Sound. Zaczęliśmy od porannego przymrozku, i mkniemy autokarem przez wyspę południową. Ponieważ statki w Milford Sound odpływają w regularnych przedziałach czasowych, na drodze miksują się grupy autokarów, które starają się zdążyć na określoną godzinę. Droga do fiordu urozmaicają przepiękne krajobrazy.
Pierwszy przystanek przy zjawiskowym jeziorze Te Anau. Widok dalekich ośnieżonych szczytów i kłębiastych chmur odbijających się w błękitnym jeziorze jest czymś jednorazowym.
Następnym przystankiem są równiny po których we Władcy Pierścieni galopowali w szaleńczej szarży ‘Jeźdźcy Rohanu’ w starciu z siłami ciemności. Atmosfera jest mroczna, chmurna i tylko poczucie realizmu powoduje, że nie rozglądam się cały czas dokoła w oczekiwaniu na szarżę dumnych wojowników…
Kawałek dalej, kolejny przystanek, tym razem przy tak zwanych lustrzanych jeziorkach, czyli Mirror Lakes. Niestety przewodnik pisał prawdę i takie czyste lustrzane odbicie gór w niezmąconej wodzie można oglądać albo wczesnym rankiem, albo późnym wieczorem. W ciągu dnia tłum turystów, kaczki i wiatr powoduje, że odbicie w lustrze pozostaje bardziej w sferze wyobraźni.
Po jeziorkach i kolejnym urokliwym potoku w lesie, przejeżdżamy przez długi tunel i …. wreszcie ….. jesteśmy na nabrzeżu Milford Sound.
I oto, po krótkim biegu z autokaru w stronę przystani, widzimy Milford Sound. Pogoda nieco lepiej się sprawuje, słońce wychodzi zza chmur i fiord wita nas piękną tęczą…
Cóż, tym razem niech przemówią zdjęcia…
Rejs po samym fiordzie przebiega w spokoju i w milczeniu. Większość turystów z zapartym tchem obserwuje piękno przyrody. Co kawałek urwiska, wodospady, dziewicze lasy – po prostu pięknie. Sielanka na chwilę przechodzi w panikę, gdy stateczek wypływa na bardziej otwarte wody. Całkiem niewinne na pierwszy rzut oka fale zaczynają nieźle bujać pokładem i tym razem większość z nas ucieka do środka łodzi chroniąc się przed wszechobecnymi kroplami morskiej wody.
Zawracamy i wreszcie …. Możemy przyjrzeć się z bliska fokom pozującym na skale. Jedna z nich do złudzenia przypomina, oczywiście tylko pozą, Panią jurorkę z Tańca z Gwiazdami. Oceńcie sami :)
Potem koło naszej łodzi zaczynają baraszkować w wodzie delfiny wciągając na pokład nawet najbardziej poruszonych atakującymi falami. Na koniec prysznic pod kilkudziesięciometrowym wodospadem i przybijamy do molo.
W drodze powrotnej na parkingu żegna nas bardzo ładna i towarzyska papuga, która od razu przechodzi do swojej ulubionej czynności, czyli obgryzania gumowych uszczelek.
Wycieczka dobiega końca, tak jak pobyt w Nowej Zelandii.