BANGKOK BY NIGHT
Każde miasto ma swoje trzy fazy aktywności.
Zwykle jako turyści widzimy co się w mieście dzieje w dzień i jest to chyba najmniej ciekawa część aktywności miasta. Zdjęcia za dnia już były.
Z niecierpliwością czekałem na miasto w nocy. To jest zupełnie inna sprawa.
Osobiście najbardziej lubię miasta wczesnym rankiem, kiedy niedobitki imprezowiczów wracają do domów, a mieszkańcy powoli się budzą, ale niestety tym razem nie dałem rady wygrać z sennością i lenistwem, w związku z czym pozostaną zdjęcia robione w nocy.
No i po ciężkim dniu, nadchodzi wieczór i noc...
Miasto ożywa, pomimo że temperatura ciągle oscyluje powyżej 25 stC, a w wąskich uliczkach jest jeszcze goręcej.
Na początek zwiedzanie najwyższego budynku w Bangkoku Baiyoke Tower, który liczy podobno 320 m wysokości i 90 pięter. Robi wrażenie. Szybkobieżną windą wyjeżdżamy na 77 piętro, skąd schodami można wyjść na taras widokowy położony jeszcze kilka metrów wyżej na zewnątrz budynku. Niestety jest znakomicie odcięty od świata za pomocą pleksiglasowych szyb co w nocy uniemożliwia robienie zdjęć. Taras kręci się wokół budynku, co daje możliwość podziwiania całej panoramy miasta.
Inny obraz miasta rysuje się z wody. Po rzece pływają dziesiątki jeśli setki różnej wielkości łódek i statków z gromadami turystów na pokładzie. Okrętowanie w centrum Bangkoku przypomina targowisko i takie wrażenie pozostaje niestety do końca podróży.
Widok z rzeki na miasto nie zwala mnie z nóg, a marzący o intymnej kolacji na cichym statku zostają szybko sprowadzeni do parteru przez tłum rozwrzeszczanych Hindusów, których humor poprawiał się wraz z każdą wypitą flaszką. Nie wiem, po co popłynęli statkiem, ponieważ poza przeznaczonym dla nich barkiem nie korzystali z widoku miasta, ale widać lepiej im wchodził alkohol na lekkiej fali. W trakcie rejsu serwowana jest kolacja o bardzo turystycznym poziomie, typowy szwedzki bufet. Ceny napoi bardziej hotelowe niż turystyczne, a jedzenie niestety dokładnie odwrotnie.
Można i warto wybrać się na nocne zwiedzanie Bangkoku własnym szlakiem. Niestety mieliśmy tylko jeden wieczór do własnej dyspozycji i czuję wielki niedosyt. Na początek słynna dzielnica Patpong. Dla mnie wielki zawód. Czułem się trochę jak na polskim bazarze. Tłum, gorąc i duchota. Kilka rzędów straganów na jednej ulicy. Przy każdym głośno zachwalający swój towar sprzedawca. Można nabyć wiele „markowych” produktów, począwszy od ubrań, przez okulary i na zegarkach skończywszy. Nie lubię takiej atmosfery i kupowanie takiego barachła nigdy mnie nie przyprawiało o szybsze bicie serca. Obserwując jednak wielu towarzyszy można było stwierdzić że odnaleźli sens życia w targowaniu się o udawanego Rolexa czy Breitlinga. Każdemu według jego potrzeb.
Zaduch i hałas podnoszą także wszechobecne bary zapraszające na pokazy Ping-Pong show (nie będę wyjaśniał o co chodzi, ale bynajmniej nie o klasyczną grę w ping-pona). Wszelkie rozrywki do wyboru do koloru, wszystko dla klienta. Jest w czym wybierać.
Po godzinie salwowałem się ucieczką i pojechałem taksówką (tańsze niż tuk-tuki, ale mniej romantyczne) w okolice pałacu królewskiego, który widziałem wcześniej z rzeki. Ostre negocjacje z taksówkarzem nie przyniosły oczekiwanych efektów, ale w sumie za 500 batów udało się skłonić go do kursu z centrum do Pałacu, oczekiwania na mnie i potem na daleki powrót do hotelu. Niestety widok na Pałac w nocy jest bardzo ograniczony przez wysokie ogrodzenie. Wynik sesji nie był zadowalający. W drodze powrotnej przejechaliśmy przez Chinatown, które wyglądało bardzo ciekawie, ale ponieważ było już dobrze po północy, a następnego dnia trzeba było wcześnie wstać postanowiłem pójść na łatwiznę i po prostu postanowiłem, że jeszcze tu wrócę.